poniedziałek, 21 kwietnia 2014

Pikuś

...Moja i Nie moja Ojczyzna...

Już w czasie podróży niebo zwiastowało, że to będzie wyjątkowy dzień.
Zastanawiałem się, czy opisać szlak i wpleść w nią historię psa, którego dane mi było spotkać; czy poświęcić ten opis wyłącznie tylko Jemu. Nawiasem mówiąc, kiedyś już raz podróżowałem z podobnym psem przewodnikiem, napotkanym w Gorcach. Ten był jednak inny, choć i tamten pozostał w mojej pamięci. Ale jednak to, czego doświadczyłem przez drogę, utwierdziło mnie, że Pikuś będzie miał swoją oddzielną opowieść. Wydawało mi się, że przyjechałem na koniec Polski (nazwa miejscowości brzmiała przyjaźnie – Izby) – brak zasięgu telefonicznego, ani sklepu, by napełnić mój kubłak wodą. Za to w trakcie wkładania moich butów przybył do mnie mały kundelek w krowie łaty. Więc zagadnąłem do brata mniejszego, a on położył mi pysk na stopie. Był trochę nieufny, jednak moja dłoń ośmieliła go, byśmy się zaprzyjaźnili. Hm... Pomyślałem, jak masz bracie na imię? Jego oczy próbowały mi powiedzieć jak na niego wołają... Ale nie byłem w stanie odgadnąć. Pomyślałem, że ma ochotę ze mną wędrować. Więc ruszyłem w drogę, mając za przewodnika ludzkie gwiazdy, które pokazały mi na „Garminie” wcześniej zaplanowaną trasę. Góra, którą miałem zdobyć, jest zaliczana do Korony Gór Polski (Lackowa 997 m n. p. m. – Beskid Niski). Z daleka wydawała się mała, jakby to był pikuś do zdobycia, choć w przewodnikach ostrzegano mnie, nazywając ją „ścianą płaczu”. Maszerując z takim psiakiem przy nodze wędrowało się raźniej, bo okolica wyglądała jakby Bóg o niej zapomniał. Kundelek coraz bardziej ze mną rozmawiał. Czynił to na wzór św. Tomasza, czyli w myślach pojawiały mi się słowa.
 Zapytałem go:
- Po co ze mną wędrujesz? W plecaku nie mam nic dla Ciebie i wody mam za mało na nas dwóch, a słońce mocno przygrzewa w Twoje futerko...
On na to:
- To nic, są po drodze strumyki, kałuże po deszczu. Poradzę sobie. Pozwól mi towarzyszyć Tobie.
- Ale ja nie mam ani kawałka kiełbasy, żadnej wędliny, tylko trochę racuchów od gospodyni, u której nocowałem.
- O! Racuchy lubię...
- Ostrzegam! Droga może być trudna. Nie znasz mnie. Ja potrafię zmienić plany podróży i pójść w miejsca niebezpieczne dla Ciebie. Widzisz, na niebie szybuje Orzeł Przedni. Może Cię porwać i stracisz życie.
- Będę szedł zaraz przy Tobie. Masz nóż i mocne kije, które nigdy Cię nie zawiodły. Obronisz mnie.
- Wcale nie jestem taki pewien. Sam się czasem trochę boję. Opowiem Ci historię o hitlerowskim mordercy – Jürgen Stroop, którego nie potrafił zaatakować żaden żołnierz AK, a uczyniła to Polska sowa, ona sama poniosła śmierć z jego rąk, a raczej z pistoletu. Wcześniej w akcie zemsty związana i powieszona na gałęzi. Może masz rację? Będzie nam bezpiecznie. A jak wyczują Cię wilki, rysie itp.?
- Nie bój się… Wytarzam się w końskim łajnie, a może znajdę jeszcze inne, nie wyczują mnie.
I uczynił tak, jak powiedział.
Ja zaś byłem zajęty obserwacją świata, który mnie otaczał. Zbliżałem go przez lustro obiektywu, by pozostał we mnie i w innych. Kundelek ciągle mi wiernie towarzyszył. Po kilku kilometrach marszu usiedliśmy na wrzosowisku, by się posilić. Patrzyłem na niego, miał brak znaków obroży, futro lśniące, niewybiedzony.
- Chyba nikt Cię nie porzucił?
Niepokoiły mnie tylko jego lęki przed raptownymi ruchami, jakby ktoś kiedyś go bił.
- Nie bój się, ja Ci tego nie zrobię. Wygląda kolego, że jesteś wolnym obywatelem tego świata.
Coraz bardziej czułem się za niego odpowiedzialny i za naszą przyjaźń.
- Co ja z Tobą zrobię?... Przecież mam już jednego psa – pomyślałem sobie. – Mówisz, żebym Cię pogłaskał? Wiesz... Może w myślach to zrobię, bo mam odrazę do sierści ubrudzonej odchodami zwierzęcymi, więc pozostawmy dotyk wyobraźni. Zjadłeś racuchy? Mówisz, że całkiem, całkiem? Mnie także smakowały. Ta Gospodyni jest miła, że dba o wędrowców. Banany Ci nie podchodzą? Uprzedzałem, że mój ekwipunek mizerny.
Ruszyliśmy dalej.
- Och...! Jakie piękne, smaczne i soczyste jeżyny. Zbieram z tych wyższych partii, bo niższe mogą być zarażone bąblownicą. Czekasz?... To dobrze. Tak... Kompas mówi, że skręcamy w prawo. Co tak węszysz i strzyżesz uszami? Pewnie ktoś nas obserwuje. Zobacz... Na przełęczy są ludzie... Biegnij, powitaj ich. Może mają coś dobrego do jedzenia.
- Czuję konserwę turystyczną.
- Biegnij, nic ci nie zrobią, jesteś ze mną. Będą się mnie bali, wszak podobny jestem do wielkiego niedźwiedzia... A zresztą pomyślą, że jestem Twoim właścicielem. Tylko nie bądź nachalny, dobrze?
- HURA… Dostałem pół konserwy. Wiesz, ale jednak konserwanty czuć. Trochę się im dziwię, że oni to jedzą. Popatrz, jaki on ma wielki brzuch, a jej też nic nie brakuje. To są turyści?
- To pana pies? – zapytali.
- Nie... Wędruje ze mną od Izb – odpowiedziałem. – A państwo gdzie wędrują?
- My schodzimy do Wysowej.
- Oj, to mamy problem, bo pies może za jedzeniem pójść.
- Jaki problem? – powiedział kundelek. Ja chcę iść z Tobą, co tam konserwa. Zagwizdaj na mnie, ale wiesz, tak po psiemu, to pobiegnę. Tylko nie tym gwizdkiem, który wisi Ci na szyi. Bo on odstrasza chyba nawet wilki. Tak? Po to go masz?
- Tak... Ale też po to, gdybym upadł w przepaść, a jeszcze byłbym przytomny, mógłbym wzywać nim pomoc. Wiesz, że mam też lusterko przy sobie do puszczenia zajączków, które dają znaki o mojej pozycji.
- Zajączki? Jak ja lubię je gonić…
- Nie, nie takie zajączki. Takie ze światła. Tak ludzie je nazwali. Zresztą tak, jak Ciebie i mnie. A przecież jesteśmy kimś ważnym i bez nazwy… Prawda?
- Tak.
 Zagwizdałem... Biegnie. Uff, kamień mi z serca spadł.
- Obsikałeś słupek graniczny, ale po stronie słowackiej. Nie bój się, nie powiem nikomu, jeszcze by nasi sąsiedzi się obrazili. Ups... Skończyła mi się woda, a podejście bardzo ostre.
- Nie martw się, są tu po drodze mokradła, torfowiska, kałuże, będziesz się mógł napić.
- Nie, nie, ja z nich nie pijam. Wiesz... Kiedyś jako dziecko lubiłem biegać po nich, zbierać rosówki i nabijałem je na haczyki, żeby złowić rybę.
- Fuj! Naprawdę? Tak robiłeś?
- Tak, tak. Muszę Ci powiedzieć, że teraz tak czynią duzi chłopcy i dalej wędkują. Najlepiej się je łapie na wieczór, jak jest na ziemi wilgoć. One wtedy wychodzą na powierzchnię i można je oświetlić światłem latarki takiej, jaką mam przy sobie i cap... Mamy robaczka... I do słoiczka.
- To nie wystarczy ci węch i wzrok, żeby je złapać?
- Nie. Ludzie nie posiadają takich mocnych zmysłów, zresztą teraz wędkarze rzadko korzystają z tego sposobu. Mają swoje sklepy, w których można kupić przynętę, zanętę i takie tam.
- To zupełnie tak jak my, psy, też mamy własne sklepy.
- O tak, tak. Jak psy i koty.
- E, za nimi nie przepadam, ale jest taki kot na moim podwórku, który mnie masuje.
- To masz podwórko?
- Hm... Potrzymam Cię w niepewności... Mam, a może nie mam. A Ty mieszkasz w jakiejś budzie?
- Tak. Moja buda nazywa się Kraków. Przyglądam się Twojej sierści i nie widzę kleszczy, a idziemy przez chaszcze. Pewnie jest ktoś, kto Ci je wyciąga.
- Hm…? Może wyciąga, a może nie wyciąga. A może to łajno, w którym się tak tarzam powoduje, że się nie wkręcają?
- Fuj! No zobacz, doszliśmy do szczytu. Tak zaniedbanego dawno nie widziałem. A tyle z nim związanej historii.
- Mnie tu się nawet oznaczać terenu nie chce.
- To cudownie, że wybrałeś się ze mną.
- I ja się cieszę. Śmieszny człowiek z Ciebie. Taki jesteś wielki, a serce masz gołębie. Jak Ty sobie radzisz z życiem? Przecież ludzie bywają okropni sami dla siebie, a co dopiero dla gołębi. Opowiadały mi stare psy i koty, a im opowiadały jeszcze starsze, że żyli tu kiedyś ludzie szczęśliwi. Mieli dużo dzieci i gadziny – tak mówili na zwierzęta – dziś patrzyłeś na te opuszczone sady, wyrodzone z karłowatymi owocami, bo ich nikt nie zbierał. Z ludźmi jest podobnie, też karłowacieją, jeżeli ich owoców inni nie potrzebują, wtedy rodzi się zły świat.
- Nie mędrkuj. Popatrz w dół, jaka straszna stromizna! O Boże! Ja tu nie zejdę. To, to nazywali „ścianą płaczu”.
- Masz przecież kije.
- Tu przydałaby się lina i asekuracja.
- Ej, człowieku... Schodzimy. Pokażę Ci, jak to zrobić.
- Tobie łatwiej, bo masz cztery łapy, ale że Ci tyłka nie zarzuca? Przecież masz głowę na dół.
- Damy radę! Chodź!
- Masakra. W wysokich Tatrach nie było tak niestabilnie. Ale idziemy – skoro powiedziało się A....
- Albo chał.
- Jeżeli uda nam się zejść, skręcimy przed przełęczą przez las, na polanę do miejsca związanego z konfederatami barskimi.
O raju!... Jaki piękny widok... Kolejne zaniedbane miejsce związane z historią Polski.
- Zobacz, jaka śmieszna buda na wysokich kijach.
- To ambona… Gdybyś był psem myśliwskim, wiedziałbyś, dlaczego ona taka wysoka.
Ale u ludzi te same słowa mogą oznaczać różne rzeczy. Ambona to też miejsce, z którego wygłaszano bardziej lub mniej płomienne mowy o stwórcy tego świata.
- Myślisz, że stwórca był? Istnieje?
- Jeżeli my jesteśmy, to jest świat, gdyby nas nie było, nie byłoby też świata ani stwórcy.
A nawet gdyby był bez nas to byłby sam, więc nikt by o nim nie wiedział.
- Czyli istniejemy po to, by istniał świat, a zatem i stwórca?
- Tak, na to wychodzi.
- Poczekaj, wdrapię się na nią, będzie więcej z niej widać, zrobię kilka zdjęć. Oj, warujesz, odpocznij sobie… Szczerze mówiąc, ja też już mam dosyć tego szlaku. Tym bardziej, że wczorajszy błotnisty marsz w poszukiwaniu Por. Pierwszego Pilota Williama Beimbrinka nadszarpnął moje siły…
- Czy wędrował ktoś z Tobą wczoraj?
- Tak… Moje myśli i pszczoła, którą uratowałem z pajęczych sideł.
- Ach! Wiem, wiem, jak byłem szczeniakiem, pomyliłem ją sobie z muchą… Oj, bolało.
- Wynika, że musimy zejść z obranego szlaku, ktoś sięgnął po większy obszar ziemi i go ogrodził metalowym płotem.
- Wydaje mu się, że coś ma… Nic nie ma, prawda?
- O tak piesku, o tak.
- Ale jestem gapa, niepotrzebnie zmieniłem obiektyw na mały, a tu niedaleko przyglądały nam się dwa orły, byłyby śliczne fotki. Na początku myślałem, że to drewniane słupki.
- Gapa?
- Tak się mówi o człowieku, który coś przeoczył, nie zauważył. Zostało nam jeszcze około pięćset metrów do miejsca, z którego wyruszyliśmy.
- To tak, jakbyśmy obeszli dookoła ziemię.
- W pewnym sensie tak… Jedni szli, drudzy idą, a jeszcze inni iść będą. Wy, psy, przeważnie macie krótszą drogę i dlatego tyle biegacie, żeby więcej jej przebyć, koty zaś, mrucząc powodują, że wolniej płynie czas. Trochę mam wyrzuty sumienia, że Ci nawet kija nie porzucałem do aportu. Co się stanie z naszą przyjaźnią? Będę tęsknić za Tobą… Czy Cię zabiorę ze sobą? Jak ja mam zabrać Ciebie do samochodu? Tak potwornie pachniesz, po co się tak tarzałeś? Zaraz, zaraz… Może to celowo zrobiłeś, żebym Ci nie ukradł tej wolności? Ciężko mi na sercu, choć jestem szczęśliwy, że się spotkaliśmy i miałem takiego kompana podróży.
O, pierwsze zabudowania, są dzieci! Bawią się na świeżo zaoranej ziemi. One zapewne znają wszystkie okoliczne psy, wszak tu jest tylko kilka domów… Dowiem się bratku, coś ty za „gagatek”.
Nie?! Nie! Nie znają Cię? O rany! Jak to możliwe?
Stadnina koni. Stoisz i się przyglądasz, zupełnie inaczej niż moja suczka… Losia zaraz by pobiegła bez opamiętania i po pęcinkach zagoniła całe stadko w jedno miejsce. Ona jest szalona, zupełnie odmienna od Ciebie, ale myślę, że wpadłaby Ci w oko. Jedyne, co was łączy, to umiłowanie do „perfum”.
Już widzę mojego białego rumaka, gdzie biegniesz?! Ach to Twój dom, Twoja buda i miska.
Jak się cieszę, że tu mieszkasz. Pójdę do gospodarza tej „budy”, opowiem mu całą naszą historię.
- Przepraszam, czy to pański pies? – zapytałem.
…O, waha się przyznać, pewno myśli, że coś zbroiłeś. Uśmiecham się do niego – zrozumie, że mam dobre intencje.
Gospodarz:
- Tak, mój.
- Ma pan wspaniałego psa, zna komendy i jest taki ułożony, a poza tym, maszerowanie z nim sprawiło mi wielką przyjemność.
- On lubi ludzi z plecakami – uśmiecha się „właściciel”.
- A jak on się wabi?
Hm… Nie rozumie? Szybko się poprawiam.
- Jak ma na imię, jak go wołacie?
- A, wołamy go Pikuś, Pikuś.
- Dziękuję, że mogłem z nim podróżować.
Mocno ściskam mu dłoń. Jest zadowolony, to dobrze, bo i Pikuś będzie miał lepiej.
To miał być pikuś, przejść ten szlak a okazało się, że został Pikusiowym szlakiem.
Rozpoczął się o godz. 09.03 zakończył o 16.55, przeszliśmy 13 km.
Robię ostatnie zdjęcia budy Pikusiowej.
Biegnie, wybiegł się pożegnać. O co Twoje oczy pytają? Rozumiem, pytasz o moje imię?
- Wołają na mnie Ivan, ale możesz mówić do mnie Bracie Włóczykiju. To było dla mnie mistyczne przeżycie, jestem świadom, po jakich śladach chodziłem.
Otwieram drzwi bagażnika, który zawsze dziwnie mi się kojarzy. Siadam powoli, ściągam moje scarpy, dziś mniej przemoczone. Czeka mnie kilkugodzinny powrót, tam też na mnie czekają… Będzie o czym opowiadać.
Pikuś biegnie! Wskoczy do samochodu? Nie, kładzie głowę na mojej stopie.
Koło się zamknęło. Głaszczę jego sierść, łzy napływają mi do oczu.
- Żegnaj przyjacielu, może kiedyś spotkamy się na zielonych pastwiskach, może nasze role się odmienią? Kto to wie?
Wsiadam za kierownicę, ruszam, patrzę w lusterko… Siedzi, wstał, zawraca do domu.
Pa, pa, najwyższy szczycie Beskidu Niskiego.
Zapytam przez CB-radio, jak wygląda droga do mojej budy.
 -Dzięki… nie pomogę, bo dopiero ruszam, miłego popołudnia i wieczoru, szerokości i przyczepności.

Dziękuję za wspólną podróż.
Don Włóczykij




 

piątek, 18 kwietnia 2014

Zmartwychwstanie

Całunem bieli okryte, ale życie kipi z niecierpliwością.
Dziwne to, że każde odejście jest zarazem przyjściem.
Zamieszkaniem we mnie nowym życiem i pamiętaniem,
a zarazem rozpamiętywaniem.
Czym większe oddalenie, tym większe przyciąganie.
Czymże jest przyjście mimo drzwi zamkniętych…
jak nie przenikaniem przez wzrok do wnętrza.
Wyobraźnia uruchamiana przez zmysły, kształty,
dźwięk, załamanie światła staje się rzeczywistością.
W każdym z nas jakiś talent, jakieś podobieństwo do Stwórcy.
Czym więcej podobieństwa, tym większa zawiść…
Niczym szala wagi, aby znaleźć punkt zerowy, gdzie plus, a gdzie minus?
Mówią, że życie to wieczna zabawa, teleturniej, uciecha…
Nie widzą walki, która odbywa się każdego ranka i wieczora.
Jakiej trzeba użyć siły, aby unieść nasze powieki?
Jakiego stróża mocy, by serce nie przestało bić?
Jaki jest wysiłek mięśni, aby podnieść lub opuścić kolosa?
A kiedy zabraknie tej materii, tej Golgoty
to przenikamy do innych i tak żyjemy do czasu
spotkania z Bogiem… niczym matrioszki.
Tak naprawdę wcale nie jest nas wielu,
bo byt z bytu wyrasta i zawsze ma szkliste oczy.
Z pyłu miłości jesteś i w pył miłości powrócisz.
Gdy myślę o Was… to za każdym razem zmartwychwstajecie we mnie
i przenikacie mnie, bez pukania, mimo braku drzwi i okien.
Każdy z nas ma jakieś rany, jakimś dziwnym trafem przebity bok.
Tym bardziej podobni jesteśmy do Zmartwychwstałego,
bo owo cierpienie również niezawinione.
…Uwierz we mnie, a nie bądź niedowiarkiem.
A jednak w tym sens głęboki.

Z życzeniami Wielkanocnymi
Włóczykij z tymi, których ja kocham, a Oni mnie miłują.




poniedziałek, 14 kwietnia 2014

Każdy ma jakiś krzyż

Lubań 2014

Każdy ma jakiś krzyż i nie udawaj, że go nie masz.
Może to brak miłości, wolności, zdrowia… a może chciwość, nienawiść, egoizm,
rozpasanie myśli, pycha, głupota, cierpienie kogoś bliskiego lub nałogi…
Największy zaś z krzyży to ten, gdy ktoś myśli, że nie ma krzyża.
Dziś wędruję z wiernym mi Sanco Panso… zostawiamy rumaka
pod kościołem w Ochotnicy Dolnej.
Właśnie trwa nabożeństwo żałobne a nieszczęśnik leży w trumnie.
Dookoła pełno czerni i cięte kwiaty… tak… czerń bardziej uszczupla niż wyszczupla.
Ubieram zbroję górską i patrzę w niebiosa.
Prognozy wszechurządzeń mówią, że pogoda ładna.
A ja odczuwam przenikliwe zimno i jeszcze do tego
całkowite zachmurzenie… ech, i jak tu ufać człowiekowi.
Przytoczę teraz słowa znanego księdza „Bździny w dupie pan nie utrzymasz a światem chciałbyś pan rządzić”. Te słowa były skierowane do puszącego się ateisty… dziś można by je skierować np. do rządzących.
Aby dostać się na Przełęcz Knurowską muszę liczyć na dobrodziejów (konnostop), ale moje machanie nie przynosi skutku i nikt nie chce zabrać obłędnego rycerza wraz z grubym giermkiem. Jedyni, którzy się zatrzymali mieli tak mało miejsca żem podziękował im pięknie za chęci… Z czasem stałem się wygodny.
Co czynić… może dudki otworzą mi drogę do realizacji planu.
Pytam górala na drabinie, ale jakiś leniwy i wskazuje mi na sąsiadkę.
Dostrzegam nieopodal śwarną białkę, uwijającą się ochoczo koło domostwa
i obok niej pasącego się wypasionego rumaka… czyta „Frania w mych myślach”…
- Co… nikt nie chce was zabrać?
- A ja was zawiozę gdzie chcecie panie Rycerzu jeno się trochę oporządzę…
Po chwili ruszamy, krótkimi skokami naprzód, bo góralka po drodze załatwia swoje sprawunki.
Widząc jej rezolutność pytam, co porabia, czym się zajmuje a ona mnie zapytowywuje:
- Skąd jesteście?
- Z Krakówka.
- A to wyście jakby nas…
Sprawia mi tym stwierdzeniem olbrzymią radość.
Jasne, że Wasz!!! Bo mojej serce… nie wiem jak to możliwe i jakim cudem, ale góralskie…
Dojeżdżamy do przełęczy…
Pytam: - Dwie dychy wystarczą?
…Odpowiada: - Jasne! A pod nosem dodaje…
- I tak nie wiedziałabym ile wam powiedzieć…
Ruszamy na Lubań… las suchy woła o wodę. Sanczo Panso po trzech kilometrach marszu ma pod nosem tyle kurzu, że wygląda jak Adolf H… nie wiem czy wolno dziś wymawiać to nazwisko, aby nie urazić Niemców.
Szaro, buro… Pod stopami szeleszczą zeszłoroczne liście… W zasadzie cały czas lekko pod górę. Pracowite mrówki utwierdzają mnie, że już wiosna… W górach wielkanocnie… Bazie i ta tradycja, żeby zjeść poświęconą, jako lekarstwo na wszelakie dolegliwości żołądkowe. Suche palmy, przebiśniegi dzwonią na zmartwychwstanie, a wiater duje w trąby Jerycha…
Mój giermek jakiś bardzo dziś szczęśliwy… Zdobywa przede mną wszystkie górskie premie.
Przechodzę przez wąskie przejście, za którym spotykam Orwellowskie świnie… Nienasycone, pełne chęci władzy, brudne jak brudne ich słowa, gęby niezadrutowane, więc kwiczą i ryją, co chcą i gdzie chcą…
Widząc moją dziarską minę i lance gotową do walki… Wycofują się do tych, których mogą nakarmić sondażami.
Widoczność mizerna… Mój aparat cierpi, bo obiecałem mu widoki na Dunajec, Pieniny, Spisz i zaśnieżone Tatry. Dziwne to dzisiejsze towarzystwo zniczy, zupełnie jakby ktoś szedł przede mną i je zapalał.
Gdzieniegdzie pojawiają się kwiaty i proszą mnie, abym im opowiedział, jakie są piękne.
- Wszak nie mamy lusterek…
Wyciągam swoje alarmowe… Nabierają jeszcze większych kolorów… a ich zapach tak piękny, żebym się chciał w nich wytarzał, lecz dla ich dobra nie uczynie tego.
Napotykam krzyż… czyli promienie blaszane mogą służyć również jako daszek dla ukrzyżowanego.
A sztuczne kwiaty wiją się perwersyjnie jakoby wąż do wysokości zasięgu człowieka, który je zawiesił.
Stół oczekujący na biesiadników i Judasza.
Mój przyjaciel ma coś z powonieniem… Czuje szarlotkę, a to przecież zapach gnojownika, tylko na razie bardzo rozrzedzony powietrzem… czym bliżej zabudowań tym bardziej wyrazisty. Drwa starannie poukładane czekają spokojnie na spalenie, płacząc żywicznie nad swoim losem. Szyby w oknach świąteczne… czyste, firany gwarantem, że mieszkają tu też kobiety.
Pościel różnokolorowa suszy się na wietrze, rynny czekają na deszcz.
Dookoła żywej duszy… to Studzionki…
Miałem się tu napić czegoś ciepłego… lecz stacja turystyczna zawarta na trzy spusty.
Siadam pod drzewem, wyciągam kanapkę i zagryzam zimnym jabłkiem, woda w kubłaku lodowata.
Dłonie mam gorące… to chyba od serca… Zresztą moje rycerskie rękawice podarowałem współwędrowcy, bo się żalił na zgrabiałe dłonie. Ruszam dalej… zbyt późno włączam Garmina.
Łaty śniegu i myśli o młodzieży, z którą spotkałem się na lekcji poświęconej Solidarności.
Rozmyślam o tematach dalszych spotkań… Ocalić od zapomnienia… Zero jedynkowe lata 80-e. Bohaterowie są wśród nas… Kościół a opozycja…
I tak po wielu kilometrach marszu docieram pod szczyt…
Stromo, sypka ziemia wypełniona drobnymi kamieniami powoduje, że tak po ludzku chcę ominąć tą golgotę.
Korzystam z mapy i nawigacji satelitarnej, aby spokojnie trawersując osiągnąć cel, ale powalone drzewa pytają mnie…
- Szukasz guza?
Po kilkuset metrach wracam z powrotem na zielono, niebiesko, czerwony szlak.
Cóż, nie zawsze da się ominąć golgotę… Ważne, żeby próbować.
Sanczo bez rynsztunku dawno już siedzi na słupku Lubania i suszy zęby.
Zdobywam szczyt i staję na słupku… Rozkładam dłonie, a w myślach przypomina mi się największy pomnik Chrystusa na ziemi w Świebodzinie (chyba ktoś go postawił, aby straszyć pacholęta… lub jakaś cholera go podkusiła).
Ech…
Przy krzyżu papieskim i pamiątkowej tablicy palący się znicz… Pewno któraś z napotkanych par go pozostawiła (przez tyle godzin marszu natknąłem się tylko na dwie pary młodych ludzi wędrujących samotnie w ostępie kilku godzinnym… Zresztą, gdy ich ujrzałem wykrzyknąłem ku ich radości… O! Ludzie!... Tak dla statystyki…zarówno w pierwszej, jak i drugiej parze, panie miały czerwone kurtki).
Wysyłam MMS-y do moich ukochanych (jeżeli ktoś czuje się przeze mnie kochanym, a nie dostał MMS-a to przepraszam, postaram się poprawić).
Po chwilowej ciszy staje się coraz bardziej wietrznie na szczycie.
Na dodatek wilgotne powietrze niesie ostrzeżenie przed opadami śniegu z deszczem.
Dobrze, że mam na sobie prezent od Dorotki z krainy OZ Słonecznego.
Zapada powoli zmierzch… schodzę niebieskim szlakiem.
Ubieram świetliki PETZL-a na łepetynę i wpatruję się w mapę, wiele rozwidleń, a szlaku niebieskiego brak (czerwony świeżo malowany, dobrze widoczny… szlak niebieski bardzo źle oznakowany).
Zaczyna padać deszcz, jeszcze jedna fotografia znicza i chowam głęboko do plecaka aparat.
Noc coraz ciemniejsza… Rozmyślam o krzyżu i zmartwychwstaniu.
Może takie codzienne zmartwychwstanie… To zrozumienie, co jest dla mnie krzyżem.
Sanczo Panso usypia podczas marszu, poznaje to po tym, że nie mówi, tylko mruczy jednostajnie. Schodzimy do miejsca, gdzie jeszcze niedawno stała trumna na katafalku… Teraz już pewno po stypie lub w trakcie. Oświetlona dzwonnica i kościół… mistycznie się prezentują… fotki nie robię… ale jego obraz zapada w mej pamięci… może kiedyś taki namaluje. Rumak wypoczęty acz mokrutki wiernie czekał. Jeszcze tylko telefon do domu, że żyję i wracam. Przebieram się w wygodne kamaszki, a oznaki brzuszne mówią:
- Drogi Don Kichocie papu.
Dobrze… Zaglądam do karczmy o miłej nazwie Rumak.
Wystrój podhalański… Późno, a mimo to kelnerka w regionalnym stroju i o nie tuzinkowej urodzie,
zapewnia mnie, że dla Obłędnego Rycerza są dostępne wszystkie potrawy wymienione w karcie dań.
Zamawiam barszczyk czerwony z uszkami i ziemniaki ze skwarkami plus kwaśne mleko…
To ostatnie przesuwając się powoli przez moje drogi pokarmowe, przenika, łagodzi… cudownym smakiem.
Przypominający ten smak, ze studni Andzi… wyciągany żurawiem w gorące dni lata.
I ten wiersz, który napisałem w latach dziewięćdziesiątych.


Droga Cierpienia

Chrystusie idący drogą,
drogą kamienistą.
Patrzysz przez zakrwawione oczy,
na usta szyderców, na brwi, które tak wiele mówią
znikąd pomocy.
Wyćwiczone współczucie.
Czy my naprawdę jesteśmy
na Twój obraz i podobieństwo Twoje?
Dziedzictwo grzechu Adam i Ewy.
Dziedzictwo grzechu naszych rodziców.
Dziedzictwo grzechu tego świata.
Otrzyj skrwawione uczucia,
podnieś wrażliwość leżącą na ziemi,
ocal kochających, przytul umierających,
przytul Ciebie i Mnie,
przytul tych, którzy Cię nie znają.
Jezusie idący drogą,
drogą kamienistą.
Patrzysz przez zakrwawione oczy
na piękno tej ziemi,
na usta radość dziecięcej,
na brwi uniesione z zachwytu.

To za to cierpiałeś, prawda?