niedziela, 31 sierpnia 2014

Tak to nieszczęście powoduje, że ludziska się mają ku sobie.

Pogórze Rożnowskie

Wspomnienie człowieka, który zginął na moich oczach… ja wiedziałem, że dojdzie do wypadku… on żył w błogiej nieświadomości, zrelaksowany, zmierzał wprost w ramiona śmierci… nic nie mogłem zrobić, jedynie patrzeć z dala na całe zajście... Osierocił dwoje małych dzieci i żonę. Taka niemoc przydarzała mi się wielokroć w różnych sytuacjach i momentach życia, swojego lub moich bliskich… krzyku jakby we śnie… UWAŻAJ!!!... Nikt nie słyszał.
Dziś szlak zaczynam od Bukowca. Ale zanim tam przybyłem, zatrzymałem się w Paleśnicy… celem zasięgnięcia języka o drogę.
Zapytany człowiek, którego twarz wyglądała jakby przynajmniej raz wywrócił się na brony… a z ust jego buchał zapach skondensowanych drożdży… być może lekarz zalecił mu taka kurację na wzmocnienie włosów i paznokci… wskazał mi kierunek na Jamną. Na mapie droga nie budziła zaufania przypominając raczej dróżkę… diabeł mnie podkusił, że go posłuchałem.
Rosynant mając w kopytach ponad czterysta tysięcy kilometrów pozostał w domu… jechałem świeżo urodzonym rumakiem mojego współtowarzysza podróży, który nieczujący się jeszcze pewnie za lejcami, powierzył w moje ręce odpowiedzialność za swoją chabetę i nasze życie.
Tym bardziej było mi głupio, że trasa była… ale dla traktorów… może tamten zapytany człek, patrząc na nasz samochód, widział właśnie taki pojazd… to bardzo prawdopodobne.
Nauczka numer jeden… zanim zapytasz o drogę, poproś informatora o długi dmuch w alkomat.
Nauczka numer dwa… nigdy nie pytaj kobiety, te psiekrwie mylą kierunki i tak są wylewne… za cholerę nie trafisz do celu. Przedzierając się przez chaszcze, niczym łodzią na wzburzonym jeziorze, przechylaliśmy się raz na lewą, raz na prawą burtę, docierając do asfaltówki, na której trudno było się minąć nawet z nadbiegającym psem, który nosił jakąś zadrę w sercu do takich pojazdów i ledwo nas nie zepchnął w czeluście.
Parking przy kościele Niepokalanego Serca NMP był puściutki… właśnie zakończyła się suma i ostatnie rumaki opuszczały miejsce postoju. Ja z moim binoklem lustrzanym poszedłem zatrzymać na chwilę czas.
Architektura drewniana, mapa opowiada, że kościół powstał jako cerkiew w Kamiannej 1892 roku, a został przeniesiony w to miejsce w 1947 i stał się Katolicki… a tak naprawdę to ani prawosławnych, ni grekokatolików lub rzymsko katolików… tylko domek letniskowy Podkowca Małego, który uwielbia śpiewy liturgiczne i zajmuje górne piętro w/w. (podobnie jak mój samochód… kiedyś obszczał go kot parafialny… od tej pory gdzie pojadę wszystkie koty wiedzą, że to jest samochód kota z innej parafii).
Postawiono go na wzniesieniu a na wschodnim zboczu umieszczono cmentarz, aby co ranek słońce przypominało tutejszym duszom, że zmartwychwstaną… jak przyjdzie czas.
Obok rośnie grusza pijąca trupią wodę… pewnie dlatego ma taką obfitość dorodnych owoców.
Przeniesiony… zupełnie jak Diable Skały, które go otaczają… tubylcy wierzyli, że zostały podrzucone mocą diabelską. Tak to bywa… to, co nas przerasta jest cedowane na moce piekielne. Może to takie nasze usprawiedliwienie… psycholodzy powiedzą dysonans.
Czyli szlak walki dobra ze złem… świat zerojedynkowy… tak lub nie.
Zaczynamy szlak piekielny… gorący jak diabli, ale koloru Boskiego… niebieskiego.
Początek to zejście w dół, na prawo, drogą mijając cmentarną bramę (którą każdy z nas wcześniej czy później musi przejść… ot, takie małe przypomnienie), w lewo i dalej lasem opuszczając miejscowość.
Wśród ostańców drzewnych, które się oparły siekierom, szeroką leśną drogą ku osadzie Siekierczyna.
Kije tak mocno uderzają o kamieniste podłoże, że zagłuszają myśli…, więc ubieram nań tłumiki.
Powoli wyłaniają się zabudowania… drogą pędzi Harley Davidson, a na nim koleś z blondyną, oboje bez kasków w czerni… jej długie włosy falują na wietrze… to miły widok, gdy mnie mijają stwierdzam, że to tzw. dzidzia piernik.
Teraz lekka zmyłka na słupie energetycznym znak informuje o skręcie ostro w lewo, lecz mapa mówi „zrób to później za kilkadziesiąt metrów i zobaczysz również żółty szklak”.  Jest znak na Jamną… wchodzę na drogę asfaltową, która odbija promienie słońca tak mocno, iż ukrop otacza mnie zewsząd. Męczące podejście i niebezpieczny fragment szlaku… kręta droga, brak pobocza, pędzące samochody.
Jako Don Kichot idę pierwszy przyjmując na klatę spotkanie z metalowymi rumakami… robię wrażenie na tych stworzeniach, bo gdy się do mnie zbliżają, wyraźnie wytracają prędkość… tak, że nawet kapelusz na głowie tego ruchu powietrza nie odnotowuje. Docieramy do rozwidlenia dróg i szlaków, żółty kończy, a zarazem zaczyna swój bieg… tak jak wszystko na tym świecie. W planach był skręt na Jamną, ale kusząco wygląda strzałka z napisem „SKAŁA WIEPRZEK 15 min.” Odzywa się we mnie rolnik… trza doglądnąć tego wieprza.
Czas przejścia 15min jest mocno wyżyłowany… chyba biegiem… to tak kwoli prawdy.
Po drodze spotykamy jabłonie i śliwy, które płaczą nad swoimi dziećmi
 - nikt ich nie raczy zbierać, a spadając gniją i marnieją na naszych oczach.
Więc robię dobry uczynek i mimo, że nie moje, zjadam ochoczo aż żołądek krzyczy… Dosyć, Dosyć!!!
Dobrze, to jeszcze troszkę do plecaka… las co rusz karmi nas soczystymi malinami i jeżynami.
Jeszcze malusieńki dom jednoizbowy tętniący życiem.
Wyjście z lasu i tablica, znak informuje o wieprzku… tym razem zbyt długi czas dojścia… gdybyście szli tiptopkami to spokojnie tą odległość pokonacie w 5 minut.
Wieprzek to pokaźna skałka, a z legendą ma tyle wspólnego, że idę od Krakowa i dziś niedziela.
Jeżeli chodzi o lodowiec i co pozostawił… to każdy z nas ma takie głazy pozostawione w głębi nas… po dziedziczeniu, wychowaniu i samowychowaniu lub rodem z piekła.
Determinizm… dominanta… dla tego nie mogę uwierzyć w sąd ostateczny, gdzie wszyscy będą traktowani jedną miarką.
Przecież jaka wina jest nasienia na wieprzku, że zostało rzucone na skałę i nie przypomina tej strzelistej sosny z żyznego lasu… może dzięki temu będzie żyła dłużej.
Kiedyś człowiek klękał i przez kratki konfesjonału mówił w ciszy i skrytości o hydrze,
której ciągle obcinał głowy, a one wiecznie odrastały… dziś psycholog Ci powie… pokaż swoją hydrę światu…
A jeżeli się z tego wszystkiego moczysz w nocy… nie uleczy, lecz wmówi Ci, abyś był dumny z tej przypadłości. Zapytacie czy demony są w nas… odpowiem… tak… np. wystarczy przekroczyć granice Ukrainy, a ujrzycie jak pukają do waszych okien… dzisiejszy świat stara się usilnie uchylić wieczko waszej glinianej beczki Pandory.
Pamiętajcie, zawsze na dnie tej beczki mieszka nadzieja lub miłosierdzie…
Ot, takie myśli przy głazie.
Obfotografuję skałkę dookoła, napotykam się na miejsce biesiadowania… być może tych na łyso obstrzyżonych chłopców w kapturach, z którymi miałem spotkanie siły wzorku…. Zupełnie jak przed walka bokserską.
Jeszcze to śmieszne drzewo, które tak napierało na skałę, aby się przesunęła, aż się ledwo samo nie złamało… dążyło do światła… Trzeba mierzyć siły na zamiary. Słońce coraz mocniej przypieka zapowiadając rychłą burzę… Kierunek na Jamną, idę wśród pól pańskich. Rolnicy jak owady lub jaskółki potwierdzają załamanie pogody… mimo niedzieli i godziny obiedniej energicznie wyruszają w pole ocalić od deszczu suchą słomę i siano. Jeszcze zatrzymanie przed świeżo wybieloną kapliczką… wilgotne powietrze oplata moje ciało, ale jest tak pięknie, mistycznie, że nie wyjmuję kurtki „Dorotki” z plecaka.
Ciepło i zimno zaczynają nacierać na siebie… zupełnie jak dobro i zło … na początku malutki cumulusik, a potem nieokiełznana siła rozdzierającą krwawo niebiosa… Tak… zawsze zło gdzieś ma swój początek.
W mojej wyobraźni idąca ku Niemcom emisariuszka… kobieta z trójką dzieci… jedną dłonią podtrzymuje dziecię w chuście, w drugiej trzyma obraz Matki Bożej… myślała, że jej i dzieciom nic nie zrobią… zamordowali… następnie zaczęli zabijać kolejnych.
Krople deszczu powoli, niczym łzy, spływają mi z kapelusza na twarz. Wchodzimy do Jamnej.
To tu poruszony opowieściami Dominikanin… buduje ośrodek duszpasterski… to tu powstaje obraz matki boskiej Niezawodnej Nadziei, której pierwowzorem staje się ta zamordowana kobieta ze swym dzieckiem na ręku… Pojednanie.
Dominikanie… znałem… Ojca Tomasza, Rafała, Władysława…
Gdy słyszę Dominikanie zawsze kojarzy mi się dowcip… jak pięknie się różnimy i jak trzeba bardzo uważać w życiu, aby nie stracić tego, co dla nas ważne.
Otóż był sobie bardzo bogaty pobożny biznesmen (bardzo rzadko występujące zjawisko lub osobniki w przyrodzie).
Okazało się, że musi wyjechać na dłuższy czas za granicę.
Owy człowiek, oprócz wielkiego majątku, posiadał również przepięknej urody żonę.
Mając świadomość kryzysu na świecie i wszelakich zagrożeń moralnych zwrócił się do swojego zacnego, roztropnego proboszcza o radę (zapewniam Was, naprawdę tacy proboszczowie się zdarzają, choć rzeczywiście są też tacy, którzy ludzkim głosem przemawiają tylko w wigilijny wieczór).
Proboszcz po długim namyśle ……………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………….. powiedział…
- Słuchaj… pieniądze zostaw u Franciszkanów, a żonę możesz spokojnie pozostawić w rękach Ojców Dominikanów… tylko Nie Daj Boże się nie pomyl!!!
Gdy będąc na weselu niejakiego Alika P., ten kawał opowiedziałem Dominikanom, rubasznie się śmiali.
Natomiast w drodze do Kalwarii Pacławskiej, jak go opowiedziałem Franciszkanom, to się oburzyli…, czyli coś na rzeczy musi być.
Wychodzę z kościoła, zmierzam do bacówki, która ostatnio jak kurtyzana przechodzi z rąk do rąk. Ściana wody z niebios mnie zatrzymuje… jestem tak mokry, że nawet nie próbuję wyciągać rzeczy przeciwdeszczowych…
W schronisku okazuje się, że dzień wcześniej, czytając prognozę pogody zabrałem parasol, ale tyle razy go wyciągałem i chowałem, że zapomniałem ostatecznie o nim… ech, byłby mi ocalił skórkę.
Nauczka trzecia... nigdy nie wkładaj i nie wyciągaj kilka razy rzeczy, bo zapomnisz czy je zabrałeś lub ich nie zabierzesz.
Bacówka w nowych rękach zachowała wygląd zewnętrzny, ale środek zupełnie stracił dawny klimat, pachnie świeżym drewnem, a kamery monitorujące i klimatyzacja przelewają szalę goryczy.
Dziś ludzi wielu… tak to nieszczęście powoduje, że ludziska się mają ku sobie.
Dziś tym nieszczęściem jest burza i rzęsisty deszcz… jutro może być np. wojna.
Właściciele wyraźnie zadowoleni, bo klienteli przybywa a nie ubywa, więc z tego nie ubywania zawsze ktoś jeszcze coś zamówi… ja sam tak czynię, chociaż… szczerze, to wybierałem się do Chatki Włóczykija, do której znaki przydrożne prowadzą już od Zakliczyna.
Po ustaniu deszczu, przed moimi oczyma tęcza ze szlaków i wspomnienie Batalionu Barbara.
Chcąc zaspokoić swoją ciekawość schodzę około 200 metrów do posiadłości Włóczykijowskiej.
Ona okazuje się świeższa zewnętrznie i wewnętrznie, a klimat tworzony jest w pośpiechu.
Zabudowa typowo góralska… ciekawe, czy zagląda tu ojciec Góra.
Widoki przednie, a szczególnie to drzewo… tak pełne życia i samotne jak każdy z nas na tle innych drzew.
Zasiadam za stołem, zamawiam ziemniaki z kefirem, ale daleko im smakiem do tych z Rumaka Ochotniczego.
Blondynka z Harleya zapytuje mnie (świat jest taki mały, jak koszyk się przeplata, a cele podróży i przystanki są podobne):
– Czy mogłabym poprosić pana o podanie mi cukru…?
- Tak, mogłaby mnie pani poprosić…
Zapada długa cisza… pani ma spojrzenie wyczekujące… a ja mówię doń:
- Skoro pozwoliłem się poprosić, to proszę poprosić o cukier…
Pani zaczyna się śmiać i mówi:
- No tak, proszę podać mi cukier…
- Proszę.
Obraca się do swojego partnera i stara się opowiedzieć mu śmieszność zaistniałej sytuacji i gry słów, ale po którymś razie niezrozumienia zaprzestaje mu wyjaśniać. Być może nosi za ciasny kask i stąd ta trudność w przychodzeniu rozumienia. Zresztą wsiada na swojego rumaka i żegna się z kobietą, pozostawiając ją, zapewnia, że wróci… rany! może to ten biznesmen…
Czas nagli zmiana pogody wymusza nie tylko cieplejsze ubranie, ale i nadrobienie go (opady trwały ponad dwie godziny, a patrzenie w słup wody to nic miłego). Teraz za szlakiem zielonym do rumaka.
Jeszcze tylko zatrzymanie przy miejscu upamiętniającym pacyfikację wsi: 57 osób zginęło, a zabudowania zostały podpalone i płonęły całą noc… to było tak niedawno… moi mili chłopi (sam się czuję Chłopem) składam Wam hołd… za to, co zrobiliście w historii i robicie dla Polski… choćby to, że zebraliście to siano przed deszczem w niedzielę i nie sprawiło mi to przykrości… jak to, że ludzie miastowi nie szanują siebie, innych, święta i latają po tzw. marketach zatracając to, co piękne…, czyli siebie.
Po lewej ręce pojawia się nieśmiało tęcza na niebie… czyli jest nadzieja?
Szlak przypomina błotniste szuwary, a komary czyhają na każdy kwadratowy milimetr ciała.
Powoli zapada zmierzch… z lasu, jako para wodna na spacer wychodzą duchy… w sumie to tyle z nas pozostaje… para… może dlatego lubimy łączyć się w pary.
Wyłaniają się zabudowania Bukowca, a z nimi psy chętne obgryźć mi nogawki, ale gwizdek znów ratuje mi skórę.
Jeszcze tylko ostatnia kapliczka ostrzegająca, że wchodzę na czarci teren…
We mnie ścierają się ciągłe wojny dobra ze złem… a otoczenie ocenia jakby na wzór sądu ostatecznego, chcąc zrozumieć to, czego ja nie pojmuję.
Wpływają do mnie z zewnątrz obrazy, słowa, myśli… kumulują się we mnie, kotłują,  moje wnętrze je ocenia, przetwarza i niczym błyskawice wydostają się na zewnątrz lub niczym uziemienie pozostają w centrum.
Znajdziecie tu wiele historii z I i II wojny światowej i nie tylko, a szlaki są bardzo dobrze oznakowane.
Dziękuję za wspólną podróż po Pogórzu Rożnowskim… dzięki, że jesteście.
Ja tu jeszcze wrócę…






wtorek, 26 sierpnia 2014

Otwórz te drzwi a wejdziesz do mojego serca.

Zabrzeż 2013

Otwórz te drzwi a wejdziesz do mojego serca.
Zabrzeż pożegnanie…
Maku witający mnie krzyżem…
Tak wiele miejsc jest świadkiem
miłości Romea i Julii.
A musisz wiedzieć drogi czytaczu…
Owa miłość to bliska siostra… nienawiść.
Prosta zasada… musi być plus i minus by było coś.
Miłość…
Czemu tak bardzo jej szukamy… jak jej na imię?
Jak różną postać przybiera?
Skąd ta wielka potrzeba dawania siebie innym?
Nie bacząc na konsekwencje… chcąc przeżyć tę moc,
ten ogień, wiatr, deszcz łez aż do krzyża…
bo taki kres każdej miłości i jej dopełnienia.
Nawet gdy nagle została przerwana…
a każda kiedyś zostanie przerwana.
Lub po cichu powoli wygaśnie zanurzając się w rwącym Dunajcu.
…dziwne, że nie prosi o koło ratunkowe.
Pozostawiam mojego rumaka w Zabrzeżu.
Udaję się wraz z towarzyszem dzisiejszej mojej podróży
na przystanek konnobusu w kierunku Krościenka n/Dunajcem.
Przejeżdżają setki powozów wszelakich… jedni się usprawiedliwiają gestami,
że nie mają miejsca… inni mieszkają w pobliżu, jeszcze inni w ogóle nie zauważają.
Zupełnie jak przypowieść o miłosiernym Samarytaninie… dyć ja również obrabowany i pobity!
Nie żalę się… tylko tak sobie myślę.
Przejeżdżający uśmiechnięci Francuzi machają… wywołując we mnie radość…
Zupełnie jakby wiedzieli kim jestem i że o nich wspomnę.
Zabiera nas pokrewna dusza… owy samarytanin to
człek, który też jest włóczykijem w krótkich spodenkach
z jedną rajstopą damską na całości prawej nogi.
Nie pytam dlaczego…widać tak ma być.
Snuje opowieści sięgające Bałkanów, Węgrów, Niemców, Słowaków, Polaków…
zamieniam się w słuchacza… imponuje mi wiedzą.  
Wysiadamy, On w Gorce, My w Beskid Sądecki…
Tak bywa, niby cel ten sam… ale kierunki inne.
Jeżeli wschód to zachód… jeżeli ciepło to zimno.
Po to budujemy mosty, aby stać na nich po obu stronach?
One to pozwalają nam poznawać inne światy.
Budujmy kochani w nas mosty przeróżnych, przepięknych konstrukcji…
Nie musicie przezeń przechodzić… ale tak na wszelki wypadek.
Wyruszam z Krościenka, będzie to moja ostania podróż w tym rejonie.
Szacuję, że ma ponad 20 km, a kiedy się zakończy i o której godzinie?
To tylko Bogowie wiedzą.
Gruszeczko miła, przypominasz mi smak dzieciństwa, a kształtem ukochaną babcię.
Wróżem sobie z liści akacji… o Tobie
kocha, lubi, szanuje, nie chce, nie dba, żartuje… wyszło, że szanuje…
to chyba dobrze!?
Napotkany góral niesie pełen kosz grzybów… opowiada, że zbierał je idąc przez 30 kilometrów.
Hmm…, czyli wychodzi, że musiał zacząć wczoraj wieczorem przez całą noc,
I że warte są ze stówę… czemu mamy taką potrzebę konfabulacji,
przerysowując swoją osobę w oczach innych?
Rosa powoli paruje jedynym w sobie zapachem ziół i kwiecistości.
I ten piękny owad nałogowo pijący nektar… zapomniał, że są inni obok niego.
Szaty rycerskie zawieszone na gałęzi mówią o pokoju… czy na długo?
Skoro dookoła słychać dźwięki wykuwania mieczy.
Tęskniący Dom… czeka, jak ja na Ciebie.
Czy po to je budujemy, aby ktoś czekał na nas?
Kasztanku, dziś kłujesz, poczekam jak dojrzejesz…
lubię Cię nosić w kieszeniach…
Teraz troszkę mocniej pod górę…
Ot, żarciki na szlaku… swoją drogą,
ciekawe, czy rzeczywiście dwa lata stąd na Himalaje.
Runo leśne na mojej dłoni i w obiektywie.
Czy przyglądałeś się kiedyś swojej dłoni?… ile tu krzyży.
Boże, jak ja pragnę żyć, że aż z tego pragnienia umieram.
Znowu  towarzystwo kruków i niezapomniany wrzask kruczych dzieci na widok rodziców.
I ten człowiek, i jego historia…. to berło Matki Boskiej złapane w porę.
I ta księga żywota zamknięta na Watykanie, która dalej jest pisana.
Interesujące jest to, że obraz człowieka pozostaje w nas… ten ostatni.
Potrzeba autorytetu wyjątkowości w naturalności.
Wiesz, Karolu, miło było z Tobą popatrzeć w niebo.
Płot, niczym Mur Chiński, pokazujący w nas granice.
Na przykład moralności, bólu, rozumu.
Można by rzec, jaki mur taka granica.
Na tej wysokości prawo nie dociera.
Góral, pijany jak bela na motocyklu,
wypasa owce, proponuje sprzedaż którejś,
lecz ja bardziej zainteresowany leciwym modelem WSK-i.
Przypomniana zabawa z łańcuchem… wtedy byłem koniem.
Źrebaki westernowe trenują kłus nim je dosiądzie Indianin.
Zielone orzechy przypominają, że już czas na orzechówkę.
Powoli zapada zmierzch, schodzimy poza szlakiem.
Kot wybrał się sprawdzić granice panowania.
Kwiaty jak mnie witały, tak mnie żegnają i ten całus maku.
A jeżeli kosmosek onętek to tylko w promieniach księżyca.
Ostatni most łączący Zarzecze z Zabrzeżem.
I wypada pochwalić tych, którzy znakowali ten szlak.
Poprzedni szlak miał oznakowanie na 1, dzisiejszy to 4+ w skali ocen od 1 do 6.
Zmęczony, ale szczęśliwy wracam powoli do domu rozpamiętywając to, co przeżyłem.
Dziękuję za wspólną drogę.