czwartek, 21 maja 2015

Samotność ludzi wśród ludzi

Wychodzę z domu… przez okno żegna mnie obficie kwitnąca wiśnia i dywan z mniszka lekarskiego; gdzieniegdzie pojawiają się niezapominajki… skromne i piękne jak Ty. Zakładam plecak, ubieram kapelusz pełen Bielikowych piór, aby mnie poniosły na Police… górę, która ukrywa tajemnice śmierci i ocalenia. Pewnej zimowej wiosny… jak dziś… śnieg topniejący miał kolor krwi, spływając po zboczach do jej podnóży, gdzie kaczeńce dziwiły się temu zjawisku. Rosynant, wierny druh obiecuje czekać na mnie w Suchej Górze. Stamtąd rozpoczynam dzisiejszą wędrówkę, a unosząc wzrok ku wybrance truchleje, gdyż ona cała w śmiertelnej bieli… a gdy otworzyłem szafę ze sprzętem, ktoś mi szeptał… weź raki i pokrowiec na plecak… zbagatelizowałem ten głos… będę miał za swoje. Zwiodła mnie ta wiosna Krakowska. Trudno, za niesłuchanie głosu wewnętrznego sam człowiek ponosi konsekwencje… to chyba największa nasza kara. Dziś jestem trochę za drogowskaz dla tych co pytają o drogę, niestosownie ubrani jak na panujące warunki. Gdy byłem młodszy ten szlak był miłym spacerkiem, dzisiaj idę jakbym niósł na sobie wszystkie dni swojego życia.


Plany tej niedzieli mam wypełnione co do joty. Wysyłam gołębie z wiadomością do bliskich, że dotarłem i że idę, przyjdę i wrócę. Wyłączam komórkę w celach oszczędności baterii, ponieważ jak szuka sieci to bardzo szybko się wyczerpuje, a może się zdarzyć, że będzie potrzebna do wzywania pomocy… tego w górach nigdy nie można wykluczyć. Siadam pod strzelistą sosną,  u jej boku sosnowe dziecię rośnie, wprawdzie z tego samego materiału genetycznego, jednak odmiennym życiem żyje, a rodzic niewiele może mu pomóc, oprócz osłaniania go przed halnym, który zresztą jemu bardziej zagraża.  Napotkany pień płacze żywicznymi perłami. Wędruje w górę ku niebu. Szata roślinna czym wyżej, tym bardziej skromna, uboga.
Zupełnie jak człowiek… Czym bliżej Stwórcy tym bardziej skromny, ubogi.

Zawracający pytacze parkingowi z małym pieskiem przyznają się, że warunki na szlaku są ponad ich siły… dobrze, rozsądek w górach jest niezbędny;  uśmiecham się do nich ze zrozumieniem i życzę miłego dnia… chyba tak się buduje autorytet górski. Następny piechur z czworonożnym przyjacielem pozdrawia mnie pędząc niczym w zaprzęgu… zamieniamy kilka zdań… ja się nie śpieszę, tyle jeszcze myśli do przemyślenia, tyle jeszcze słów we mnie do usłyszenia, ciekawe… kiedyś się chodziło na szlaki z dziećmi… widocznie obecnie wyż demograficzny przesunął się w innym kierunku. Po kamienistej drodze wartko płynie woda pośniegowa, przynosząc mi szczęśliwą monetę, orzełkiem do góry… orzełek z czasów gdy mu zabrano koronę. To stok północny, więc po kilkuset metrach napotykam coraz głębsze łaty śnieżne  i rowerzystów niosących swoje rowery… trochę odpalili za wcześnie, zadając mi osiołkowe pytanie

–Daleko jeszcze jest ten śnieg?

Odpowiadam życzliwie ;):

-Sto metrów z hakiem… (chociaż wiem, że hak ma około 500m(taki chwyt marketingowy)).

Zapadając się do kolan docieram do Hali Krupowej, mam ochotę pójść do bacówki na szarlotkę, lecz zwycięża duch  walki, wszak idę dziś nie tylko w swoim imieniu, najpierw cel, potem przyjemność.

Śnieg coraz głębszy, brudny z igliwia, słońce przygrzewa, więc przez podwinięte nogawki dostaje się do butów. Dzięki temu wyobrażam sobie, jak wtedy w ten dzień kwietniowy, brnęli w metrowych zaspach ratownicy górscy, z nadzieją, że z katastrofy może ktoś ocalał. Takie mając motto: "... iść na ratunek - to znaczy wyczerpać wszystkie możliwości, to znaczy nie odstąpić nie tylko wtedy, kiedy jest nadzieja, ale nawet wtedy, gdy istnieje choćby cień cienia nadziei." (ze wstępu do "Sygnałów ze skalnych ścian").

To co ujrzeli przerosło ich wyobrażenie.

A obraz pozostał do dziś dnia jako nocna mara i jak wspomina jeden z ratowników:

- Tego co ujrzałem nie da się opisać. Podając za Gazetą Krakowską: „Pierwsi ratownicy dotarli na miejsce katastrofy koło godz. 20. Widok był porażający. Rozerwane kawałki zwłok 53 ludzi rozsiane na przestrzeni kilkuset metrów kwadratowych, zwisały z drzew, były wbite w szczątki samolotu. Prawie wszystkie ofiary miały porozrywane brzuchy, niektóre zostały wprost przecięte w pasie”  Ci, co zginęli, pozostawili wszystko co mieli, ukochanych bliskich, zwierzaki, przedmioty i plany na resztę życia.



Tak jak wtedy i teraz rumowisko drzew leżało nad moją głową… usiadłem na jednym z nich aby odpocząć, a ku mnie przybył Frodo - młody pies skory do zabawy ale również pełen odpowiedzialności za stado, które prowadził. Ostatni odcinek do Policy spędziłem w jego towarzystwie. Gdy wyszedłem na szczyt zobaczyłem wielu turystów spoczywających z twarzami skierowanymi ku słońcu, które tego dnia przynajmniej do tej pory nie żałowało promieni… pomyślałem, to musiał być ostatni widok zamykających się powiek na wieczność… widok ośnieżonej Babiej Góry i Perci Akademickiej.

Podszedłem do skromnego krzyża, w który są wkomponowane fragmenty tamtego samolotu (brakuje mi tu przynajmniej małej wiaty aby można było usiąść zadumać się, zapłakać)… myślami ogarniając wszystkich tych, których to spotkało.

"Do dzisiaj tajemnica tragicznego lotu An-24 nie została wyjaśniona. Nie wiadomo dlaczego samolot zboczył z kursu, co widzieli kontrolerzy na radarze myśląc, że to naprowadzany An-24? Do dzisiaj są zwolennicy kilku hipotez takich, jak m.in. próba porwania samolotu i ucieczka do Austrii (wówczas badała to także Służba Bezpieczeństwa), zestrzelenie samolotu przez czechosłowackie WOPK, błąd obsługi naziemnej lotniska Kraków - Balice, która obserwowała samolot Li-2 (lecący przed SP-LTF) i podawała dane, na których oparli się piloci AN-24. Ogólny wniosek wynikający z analizy materiałów dotyczących naszych polskich katastrof lotniczych brzmiałby mniej więcej tak, że im dłużej władza ukrywa fakty, tym więcej z czasem powstaje niedomówień, teorii spiskowych i społecznej złości. Jak podawał autor artykułu w "Tygodniku Podhalańskim" bez odpowiedzi pozostały tak kluczowe pytania, jak m.in. dlaczego samolot zboczył z kursu, dlaczego na pokładzie samolotu było więcej pasażerów niż według danych z oficjalnej listy, dlaczego zwłoki ofiar w trumnach były pilnowane przez wojsko do momentu pogrzebu."(www.wiadomosci24.pl)

 Żegnam się z Frodo… z jego panem i panią… chodź zdaje sobie sprawę, że sam nie jestem panem samego siebie… ani swojego losu… a co dopiero innej istoty.

Wracam, bo jeszcze przede mną trud szlaku, szarlotka w bacówce  i spotkanie ze świadkiem tamtych wydarzeń, który z tęsknoty za swoimi przyjaciółmi zaszył się w tej okolicy.

Dziś spotykam jeszcze jednego lotnika, który zginął w  niewyjaśnionych okolicznościach. (Jak wiecie mam pierwszy stopień ornitologiczny… to znaczy odróżniam w locie krowę od ptaka), Czemu jastrząb znalazł się  na ziemi gdzie został pożarty… nie wiem, może zderzył się z samolotem, motolotniarzem, został zestrzelony przez myśliwego RP, napotkał na swojej drodze Drona lub wyhaczył we mgle o brzozę. Zostały ślady krwi, dużo piór i śmiertelne odchody… musiał mieć przez śmiercią świadomość , ze umiera. Schylam się po najpiękniejsze z nich, widać że końcówki są odgryzione, wsadzam je z pietyzmem relikwii do przegrody plecaka i udaję się do bacówki. Od Tatr nadciągają chmury… szarlotki dla Włóczykija zabrakło wiec zjem jej namiastkę… zamawiam jajecznicę i gorącą herbatę, włączam komórkę, odbieram połączenia z tymi co się o mnie martwią… przed wyjściem wkładam pióra Jastrzębia do kapelusza, jest ich tyle… teraz trochę wyglądam jak wódz indiański Pierdzący Bizon… to chyba po tej jajecznicy, nic dziwnego, że na przełęczy napotkane dziecię pyta rodziców:

 – A kto to? -... zapada cisza wyczekiwania wśród dużej grupy dzieci i dorosłych (cztery duże samochody terenowe).

Przedstawiam się dziecku z imienia, które posiada pewien znany polityk… lecz zaraz dodaję:

-Ale nie nazywam się….. (w tym miejscu wymieniam nazwisko w/w polityka).

Pada salwa śmiechu dorosłych… czyli PSL nie jest tak lubiane jak samo sądzi.

Dziecko zagubione, ma pytający wzrok, wiec mama dziecka podsuwa jej odpowiedź:

-To jest góral córuniu, prawdziwy góral.

A ojciec z dumą wyraża swoje zdanie:

-Nasza córka ma łatwość  nawiązywania kontaktów.

Kłaniam się nisko unosząc kapelusz i wykonując nim szarmancki ruch ku ziemi, życzę im miłego dnia. Odpowiadają chórem:

-Wzajemnie Panu.

Jeszcze Okrąglica prosi mnie:

- Czy, drogi włóczykiju, nie mógłbyś mnie jeszcze dziś zdobyć?

Lecz głos wewnętrzny mówi mi:

- Nie rób dziś tego, niech poczeka... - umiejętność czekania to wszak cnota, więc zdobędę ją za tydzień, chodź dziś jest na wyciągniecie ręki.

Czas nagli, więc ruszam ku Rosynantowi… po drodze wyrzucałem sobie, mogłem dzieciom powiedzieć, że zowią mnie Włóczykijem…miałyby co opowiadać w przedszkolu.

Sancho Pansa dzisiaj taki cichy, jakby go wcale nie było, a przecież dzielnie podąża ze mną jakoby mój cień.

Dopada mnie rzęsisty deszcz; chowam sprzęty głęboko do plecaka.

Muszę uważać pod nogi, bo na pożegnanie gromadnie wyszły na drogę nieporadne, wbrew pozorom niebezpieczne, ukochane salamandry. Zrównuję się z innym samotnikiem, ucinamy sobie pogawędkę o tym i o owym… współtowarzysz okazuje się lekarzem; kiedy przechodzimy na temat reformy SŁUŻBY ZDROWIA mówi:

- Wie pan… oni powinni wszyscy stanąć przed sądem. Niech Pan sobie wyobrazi, ostatnio zdiagnozowałem u pacjenta nowotwór  złośliwy, chcieliśmy go położyć natychmiast na sąsiednim oddziale, bo w jego przypadku tylko szybkie wdrożenie leczenia daje szanse przeżycia… na przeszkodzie stanęły procedury Pakietu Arułkowicza. Najpierw musieliśmy go wypisać, aby udał się do lekarza pierwszego kontaktu, tamten da mu zieloną kartę z tego co wiem zostanie przyjęty za kilka tygodni… to będzie stanowczo za późno, jeżeli będzie jeszcze w ogóle wstanie poddać się terapii.

Po tych słowach, ręce zacisnęły mi się mocno na rękojeściach moich kijów, mimo deszczu spływającego po mojej twarzy  przez otwory w moim słomianym kapelusza poczułem słony smak łez. To jest straszne: wymyśla „gość” jakąś paranoję, bierze pióro, podpisuje i staje się faktem… pewno wydaje mu się, że jest kimś ważnym… dla mnie jesteś nikim… człowieku, Ty mordujesz ludzi… nikim są ci, co cię na to stanowisko powołali… a tu łaskawcy w mediach troszczą się o in vitro… o ustawę o zwalczaniu przemocy wobec kobiet, jednocześnie nie pomagając w porę kobietom skazując je na rychłą śmieć, co to za obłudnicy… z tym starym obłudnikiem na czele, który ma czelność kandydować na stanowisko Prezydenta Mojego Ukochanego Kraju… podpisuje bez zrozumienia wszystkie ustawy jak leci, byleby były firmowane przez PO. Kim trzeba być aby na takich ludzi głosować?

Żegnam się przy parkingu z doktorem, ściskamy sobie oburącz dłonie, życząc nadziei na lepsze czasy i zdrowia.

Zeszło mi trochę czasu na tej wędrówce, więc Rosynant zmoknięty strzelił focha i nie chce odpalić.

Kiedy się już z nim dogadałem, pojechałem zamknąć ten dzień w klamrę i zrealizować do reszty plan niedzielny… wieczór, który był kwintesencją dnia dzisiejszego. Cudowne spotkaniem przy kominku z cudownym człowiekiem.



P.S.. W następnym tygodniu zdobyłem Okręglicę, spotkałem czarnego bociana i wzruszającą kapliczkę.
Więc zrealizowałem to, czego nie uczyniłem ostatnio… co się odwlecze to nie uciecze.
Ten szlak bym nazwał... Samotność ludzi wśród ludzi.