środa, 30 października 2019

Moja i nie moja Ojczyzna

Rabka Zaryte - Rabka Zdrój – Olszówka - Rabka Zaryte
Na początku w kwiatach Chrystus zafrasowany, a jest się czym frasować…
Następnie duży darmowy parking samochodowy, tuż obok sklepu „Lewiatan”. Pogoda piękna, więc zaparkowanych rumaków dziś wiela. Właściciele lwiej części z nich udali się na Luboń Wielki, zaś ja z moim wiernym druhem - w odwrotnym kierunku.
Zaraz za torowiskiem, któremu właśnie wymieniają podkłady kolejowe, stoi stylowy kościół MB Częstochowskiej, której dzwonnica obwieszcza „Anioł Pański”.

Miejscowość snuje się sobotnim rytmem... Gdzieś słychać piłę... Gdzieś unosi się dym przedobiedni z komina, tym samym wspomagając leniwie ustępującą mgłę.
Stok jest północny, obfity w spragnioną rosę, która nie tylko testuje nieprzemakalność moich nowych butów, ale również sięgając do nogawek spodni, powoduje wrażenie, jakby chciała mi je ściągnąć. Zaciskam pasa i tym sposobem uniemożliwiam jej ten niecny proceder, a słońce nieśmiało wychylając swą twarz za łysych koron buków, gwarantuje mi, że niebawem nogawki będą suche.
Las jest już gotowy na przyjęcie kołderki zimy, jeszcze tylko białe brzozy łakomie pobierają słodycze słońca, ryzykownie czekając do ostatniej chwili ze zrzuceniem liści.
Teraz idę mocniej ku wniesieniu Królewskiej Góry. Po drodze napotykam zapomnianą i zdziesiątkowaną Drogę Krzyżową. Stacje w opłakanym stanie, jak samotne panny czekają, żeby ktoś się przy nich zatrzymał, zagadał. Gdzie podziali się twórcy, ich dzieci lub ci, którzy się tu zatrzymywali? Nie wiem. Zaś diabeł w przebraniu czasu chowa je w sieci pajęczej, gałęziej lub wiatrem swego oddechu zgania je z drzew.
Idąc tą porzuconą Drogę Krzyżową, napotkacie ponad dwudziestopięciometrową drewnianą wieżę widokową na Palczówce. Widok z niej na cztery strony świata, a każdy zależny od kaprysu pogody. Dziś mlekiem mgły zalane: od północy Beskid Wyspowy, ze wschodu Gorce, a na południu Tatry, prawie niewidoczne, zaś z zachodu Babia Góra w bieli się skrada.
Tu u stóp wieży w wyjątkowym cieple jak na koniec października swój zjadam posiłek.
Orkiszowy chleb własnego wypieku obficie posmarowany masłem, w którym wygodnie usadowiła się szynka parmeńska z lekka posypana ziołami św. Hildegardy. Wilgotność smaku malinówki powoli mnie przenika. Za napój rozkoszy służy mi samotność i tutejsza cisza.
Wyruszając w dalszą podróż, napotykam młodego tubylca, który siedząc na gałęzi powalonego drzewa, przesuwa palec po ekranie swojego telefonu i nie podnosi wzroku. Dobrym dniem mnie pozdrawia... Odpowiadam, aczkolwiek nie wiem, czy to było do mnie.
Przede mną przełęcz między Banią a Grzebieniem. Po prawej ręce gdzieś pozostała kaplica MB Płaczącej... Pewnie płacze nad ziemią, której nikt nie chce uprawiać... Jedynie od czasu do czasu za unijne pieniądze ktoś strzyże jej kwiecisto zielone włosy... Czy nikt się nie zastanawia, co się stanie, gdy Unia upadnie? No chyba że z braku laku zjemy wtedy już nie tak młodą noblistkę… Wszak „sztuczna jest granica między zwierzęciem a człowiekiem”.
Schodząc do Rabki Zdroju od strony północnej miasta ulicą Tadeusza Kościuszki, napotykam nazwy domów nawiązujące do osoby Naczelnika. Ogólnie ten rejon miasta wygląda raczej ponuro. Zamknięty budynek szpitalny czy ośrodek wychowawczy z dwuznaczną rzeźbą przed głównym wejściem popadają w ruinę. Inne domy z historią i rabczańską architekturą nie mają się lepiej - w dużej części stojąc umierają. Serce się kraje, że w porę nie oddano je w dobre ręce... Nie znajduję usprawiedliwienia dla takiego stanu rzeczy. Wiadomo, Rabka to nie Warszawa, tu raczej nie ma chętnych do dzikiej reprywatyzacji, ale może się mylę… Pewnikiem była, tylko raczej miała za zadanie przyspieszyć upadek uzdrowiska. W każdym razie Rabka cieszy się coraz gorszą estymą, nie tylko na Podhalu. Smutne... Prowincja mogłaby być motorem napędowym państwa, a jednak nie jest.
Obecnie towarzyszy mi strumyk Słonka, który biegnie obok ulicy św. Jana Pawła II, przechodzącej w ulicę Poniatowskiego. Po drodze napotykam radosną grupkę słoni - z ich uniesionych trąb tryskają strumienie wody... Ta radość będzie trwała do czasu... tak długo, aż przyjdzie pierwszy mróz.
Śliczna dziewczynka w regionalnym stroju stoi przy płocie, patrząc w kierunku sklepu monopolowego. Ta branża jako jedna z niewielu oparła się wielkim sieciom handlowym... Alkohol 24h... Czytaj: kiedyś melina... Co dziecina myśli, czy tu zostanie, czy wróci... nie wiem. Ta część miasta, mimo pustych lokali z tabliczką „wynajmę”, tętni życiem, a domy raczej nie tworzą jednej harmonii architektonicznej. O tej porze można tu spotkać turystów schodzących ze schroniska na Maciejowej lub z Gorców.
Skręcając przy Plaskówce, kradnę przydrożnej jabłoni jej owoc, po który nikt nie chce sięgać. Po nachyleniu gałęzi inne jabłka garną się do mnie, spadając mi prosto pod nogi. Wgryzam się w ich pomarszczoną skórę przypominającą zmarszczki starego człowieka, a one odwzajemniają mi się słodkim, soczystym miąższem.
Dalej droga prowadzi Do Dziada i Do Malarza.
Obróciwszy się przez lewe ramię, zauważam piękny widok na Luboń Wielki i ten krzyż z przesłaniem wypalonym na desce.
W pobliżu krzyża pasie się stado owiec otoczonych elektrycznym pasterzem... Tak...każdy ma w sobie takiego postawionego pasterza... Taką swoistą granicę, do której jak się kto zbliży, to może być porażonym, a gdy kto ją przejdzie, narazi się na atak wilków, które tylko na to czekają... Ba, nawet wilki mają taką granicę.
Z dala od strony zawietrznej młody byczek, wyczuwszy lub zobaczywszy mnie, szykuje się jakby do korridy, kopiąc nerwowo raciczką w rozjeżdżonej traktorami błotnistej drodze.
Idę stanowczo ku niemu. Kiedy się zbliżam na odległość kilku metrów, młokos tchórzy, przeskakując drut pod napięciem - i wraca do stada... W stadzie raźniej i bezpieczniej.
Moda na czerwonoskórych wraca... Jeżeli tu stoi wigwam, to nie dziwota, że POpaprańcy przywrócili ich z powrotem do polityki – tego, Panie Schetyna, Ci historia nie zapomni... Tego Ci nasi waleczni przodkowie nie wybaczą... Uwierz, Polska Ci za to zapłaci i to nie będzie lewa faktura.

Za płotem jesienne lampiony kołyszą się na wietrze.
Pojawiła się też asfaltowa droga, której stan świadczy o osuwiskach ziemi, a garbate drzewa tylko to zjawisko potwierdzają.
Napotkany uśmiechnięty, pozytywny mężczyzna, którego nie stać na dentystę, zagaja do mnie o pogodzie, inny - o urodzie profesorskiej lub kapitana statku - wraz z towarzyszącą mu kobietą zbiera owoce dzikiej róży.
Docieramy do Olszówki, gdzie już z daleka widać kościół z przylegającym do niego cmentarzem. Zbliżający się dzień Wszystkich Świętych wywołał konieczność robienia porządków przy zmarłych, a jesienna aura o letniej twarzy tym pracom błogosławi…
Cmentarz jest przedzielony ulicą. Jedna część jest położona na stromym zboczu, natomiast druga na płaskim terenie. Obok niej znajdują się pozostałości muru kościelnego i plac, na którym kiedyś stał stary drewniany kościół z piętnastowiecznym obrazem Świętej Rodziny. Parafianie wybudowali nową świątynię, a stara pozostała na uboczu - aż w noc z 15 na 16 września 1993 roku kościółek spłonął doszczętnie w niewyjaśnionych okolicznościach. Jakże wymowna jest stojąca samotnie ocalała ambona... Jakże współcześnie... Gdzie się podziały te miliony wiernych i tysiące młodych pod oknem Franciszkańskiej 3? Nie wiem... Wynika z tego, że okrągły stół nie tylko zaszkodził Polsce, ale i temu, co od wieków było jej sumieniem…
Ruszam wolno ze wspomnieniami, które są związane z tym miejscem i świadomością, że cała siła złego uderzyła dziś w młodych, bo przecież to od nich zależy przyszłość - jacy będziemy i jaki będzie Kościół... A Belzebub, wysyłając fałszywych proroków, zwodzi ich wrażliwość, prowadzi na manowce i niszczy podmiotowość człowieka, z której wyrasta szacunek do świata całego... Jak to powiada mądre przysłowie polskie, „dobrymi chęciami jest piekło wybrukowane”.
Owoce pigwowca uśmiechają się do mnie. Są już gotowe do zerwania, więc kilka z nich zabieram na pamiątkę.
Popołudnie sprzyja wypuszczaniu z tutejszych szamb ścieków do rowków melioracyjnych, co skutkuje niezłym fetorem. Jeżeli dodam, że tutejsi rolnicy uprawiają jeszcze pola i właśnie teraz użyźniają je gnojówką i nawozem, to tę część wędrówki nie będzie można zaliczyć do miłej wentylacji płuc.
Na obrzeżach spotykam z lekka opuszczoną kapliczkę, odnowioną od strony wymalowanych szlaków turystycznych.
Las jest wysłany dywanem szeleszczących liści, co skutecznie informuje dziki, które urządziły sobie piknik pod buczyną, że zbliża się ktoś nieproszony. Pozostały tylko po nich ślady racic, świeżo odrzuconej darni i zapach ich futra.
Rosa powoli gasi słońce i niczym służąca myje mi buty. Pomny jej figli tym razem już zawczasu podwijam spodnie.
Szlak dobiega ku końcowi, jeszcze tylko niepewny mostek przez Rabę i na pożegnanie zamoczenie rąk w rzece, co potwierdza czucie w moich dłoniach.
Nie jest łatwo dojść do celu, właśnie pojawia się dziwna przeszkoda. Na polnej drodze uwiązana na łańcuchu pasie się krowa, łypiąc groźnie na mnie okiem. Mało tego, stoi w poprzek tak, że nie sposób jej obejść. Co robię? Uderzam w jej czułe miejsce, pochylając się w kierunku wymion, a ona uskakuje niczym sarenka. Dobrze jest znać czułe miejsca przeciwnika... Patrzcie, niby taka głupia krowa, a nie dała się wydoić - w przeciwieństwie do niejednego człowieka.
Teraz postało tylko przejść przez tory, obok których dwóch tubylców pośpiesznie traktorem zbiera stare podkłady kolejowe. Mówię im staropolskie „Szczęść Boże”, chociaż nie jestem przekonany, czy powinienem w tej sytuacji.
Coś nie mogę dojść do mojego rumaka, bo właśnie wiekowa rabczanko-zaryczanka (90+) z przekrzywioną zalotnie chustką na głowie, w koronkowej pomiętej białej bluzce i kwiecistej, sięgającej poza kolana spódnicy, spod której wystają nogi ułożone w kształt litery V, odziane w ładne czarne trzewiczki, widząc dziwaka z piórem czarnego bociana w kapeluszu, nie mogła się powstrzymać, aby figlarnie nie zagaić:
- Skąd idziecie? Z Lubonia? - chociaż idę dokładnie od drugiej strony.
Wyjaśniam jej skąd, ale mam wrażenie, że psiekrwia dokładnie wie, skąd lezę. Natychmiast przejmuję inicjatywę w rozmowie i to ja zaczynam wypytywać:
- A Wy to coście się tak ładnie ubrali? Idziecie na jaką dyskotekę czy co?
Góralka śmieje się, a oczy płoną jej wspomnieniem. Życzymy sobie zdrowia... O tyle to uzasadnione, że właśnie przyjechało na sygnale pogotowie ratunkowe z Limanowej do jednego z domostw.
Wreszcie docieram do rumaka i wiecie co mnie zastanowiło? Przez całą drogę nie słyszałem języka ukraińskiego, a to nawet w górach coraz rzadziej mi się zdarza.
Dziękuję za wspólną podróż.