Mój wierny przyjaciel Sancho Pancho przytył lekko po zimie, więc jego koń pod pierwszym podejściem poprosił o przystanek. Kiedy mój druh zmieniał okulbaczenie swojego rumaka, moja okaryna rozmawiała z lasem. Miejsce było tak akustyczne, że spowodowało zatrzymanie ruchu turystycznego, do czasu aż umilkła ta swoista pieśń glinianego instrumentu z tutejszym drzewostanem. Zapadła cisza a wtedy turysta w dresie, nie chcąc przerywać magiczności tej chwili, zapytał nieśmiało: „Nie będziemy przeszkadzać jak przejdziemy?” A dziewczynka towarzysząca mu dodała: „Właśnie zastanawialiśmy się z tatą... Co to za ptak tak pięknie śpiewa? Nigdy nie słyszałam takiego dźwięku.” Radośnie powędrowali dalej wyraźnie ucieszeni, że spotkali prawie dwumetrowego ptaszka, który miał rzadkie upierzenie... Zaledwie jedno pióro w kapeluszu. Ja zaś słuchałem, co mówią drzewa kołysane wiatrem. Mówiły o schizofrenii współczesnego człowieka i o potrzebie ustanowieniu prawa do leczenia takich niebezpiecznych jednostek lub przynajmniej izolacji od innych istot. Powiem szczerze, że coś jest na rzeczy… Ostatnio spotkałem właściciela tartaku, który był zaniepokojony pozostawieniem wolności wyboru i decydowania o drzewach na własnej posesji. Przeczytałem wpis stolarza, który robi urocze meble i buduje domy z bali, że jest przeciw wycince drzew. W końcu zadziwia mnie postawa dzieci pewnej wrażliwej rzeźbiarki, która w drewnie od lat wykonuje swoje prace, a jej dzieci biegają i fotografują się przy każdym napotkanym ściętym drzewie w ramach protestów, a jakoś nie zauważają wszechogarniającego nas betonu pod wynajem, który wypiera wszelką zieleń w Królewskim mieście Kraków, stając się główną przyczyną smogu.
Od lat wędruję po polskich górach i dolinach, i muszę z przykrością stwierdzić, że w każdym rejonie naszego pięknego kraju od dawna towarzyszą mi dźwięki piły – obojętne, czy to park narodowy, czy własność prywatna… A później ta cisza i dźwięk upadającego drzewa… Niektórzy mieszkańcy Sudetów nawet za honor poczytują sobie to, aby każdy posiadał własną piłę i to dotyczy zarówno kobiet, jak i mężczyzn. Schizofrenia jest oczywista… Mówią drzewa: z jednej strony ludzie krzyczą, że wolność jest zabierana człowiekowi, a z drugiej, że trzeba ją ograniczyć… Byleby był powód do krzyku… jak ten mąż, który kazał żonie wejść pod stół… Jak weszła, kazał jej zaszczekać, a gdy to zrobiła, pobił ją z powodu, że na swojego szczekała.
A tak w ogóle to człowiek powinien uczyć się od drzew, które rozsiewają po całej ziemi swe nasiona. Nieraz pomagają im w tym ptaki czy inne istoty, i w ten sposób jeden przy drugim rosną, korzystając z dobrodziejstwa ziemi i wiedząc, że w kupie raźniej. Osłaniają się w ten sposób od burz i wiatrów dziejów, które najłatwiej wywracają samotne drzewa. Czyli jednak bez prawa lub w bezprawiu giną zawsze niewinni, a potem oprawcy. Schizofrenicy cechują się tym, że ich wrażliwość została skierowana na manowce lub w las i dopiero, gdy ten las ginie, zauważają czasem nienormalny stan. Dlatego ja jestem za prawną ochroną życia a regulować to możecie sobie brwi lub zegarek. To takie odcięcie pierwszej głowy Hydrze.
Zaczęliśmy się dalej wspinać a znaki wskazywały nam drogę do celu. Bo nie ma sensu podróżować bez celu. A szlak ktoś wcześniej wytyczył jako swoisty autorytet (chyba że sam chcesz znaleźć nową drogę do celu). Autorytet, którego tak bardzo brakuje we współczesnym świecie i właśnie teraz staję przed flagami na wietrze i ta ukochana twarz Jana Pawła II, na przywitanie której z potrzeby serca wylegały miliony ludzi na place, ulice i wsłuchiwały się w jego słowo. Chcieli choćby przez chwilę przebywać w jego obecności… Masowo podróżowali daleko do Watykanu, aby tam na prywatnej audiencji dostać niewielki kawałek niezwykłej mocy, którą on posiadał. Podróżowali ubodzy, zamożni, mędrcy i władcy tego świata. Nawet „nasz” Olek wepchał się do Papamobile, aby go Papież przewiózł po lotnisku… Ponoć był trzeźwy, ale robił to bardziej dla sondaży niż dla wiary. Pamiętam jak znana dziennikarka TVN-u biła się na Wawelu jak stara babka w tramwaju z innymi dziennikarzami o to, aby usiąść jako pierwsza na fotelu, na którym przed chwilą siedział Ojciec Święty. Dlaczego tak czyniła – nie wiem, ale chyba chodziło jej o to, aby posiąść niewielką część mocy i mądrości, która miała zapewne z ciepłego jeszcze siedzenia powędrować przez jej siedzenie do całego organizmu, a szczególnie do głowy… Jak widać, nie dotarła do dnia dzisiejszego. Tak było. Później z troską widzieliśmy jak JPII gaśnie… Tylko te oczy dalej były pełne energii i miłości. Odszedł… jednak pozostał… Żyje nie tylko w tych, którzy go kochają i celebrują pamięć o nim, ale również w tych, którzy go nienawidzą za jego postawę niezłomną, pełną mądrości, miłości, świętości, dobroci, skromności, miłosierdzia… Jest dalej dla nich wyrzutem sumienia, dlatego tak na niego plują. Ale wiatr Ducha Świętego tak zawiewa, że te plwociny wracają z powrotem na twarze plujących. Oglądałem ostatnio program TVP 1 „Warto rozmawiać”, gdzie występował jakiś facio z „Nowoczesnej” o fryzurze podobnej do mopa, który powtarzał jak mantrę, „ dlaczego boicie się nagości?” Czy ten człowiek czytał słowa pozostawione przez JPII w małej książeczce pt. „Fenomen wstydu” lub książki „Miłość i odpowiedzialność” „Osoba i czyn” czy „Przed sklepem jubilera”… wątpię. Drogi panie o fryzurze jw. – mylisz waść piękno ciała z wyuzdaniem, wulgaryzmem i brakiem intymności, a jak znajdziemy się w raju, to zapewne będziemy wszyscy szczęśliwi i nadzy. Dlatego tak bardzo odpychają mnie takie organizacje jak: KOD, PO, Nowoczesna, SLD czy nawet PSL, które od czasu Mikołajczyka nie może znaleźć swojej agrarnej tożsamości i swoich chrześcijańskich korzeni, dryfując politycznie niczym kurtyzana oddająca się dla bieżących korzyści… Wszyscy oni są bez wyrazu, bezpłciowi itd., a ich członkom, którzy dali się zwieść przez złego na manowce, wybacz Panie…, bo nie wiedzą, co czynią. Wybacz i mnie Panie spoglądającemu spod kapelusza w Twoje miłosierne oczy, że nie jestem jeszcze gotów powrócić na Twoją świętą drogę i nie wstępuję w twe rycerskie hufce…, jakoś wolę jeszcze trochę postać z boku niczym samotny wojownik, który nie namawia innych do złego, nawet jeśli sam ma kłopoty … Rycerz, który za walkę o prawdę i Ciebie jest dalej gotów oddać swoje życie. I tak jednym cięciem odciąłem Hydrze kolejną głowę.
Pokłoniłem się kapliczce, która stoi tu na rozstaju szlaków (czerwonym - witalność, aktywność, czarnym - pewność siebie, tajemniczość, żółtym - jw.) i Matce Bożej obwieszonej różańcami niczym naszą modlitwą… A może te różańce to nasze grzechy… Mam nadzieję, że nie zostały tu porzucone przez wiernych, którzy uciekli gdzie pieprz rośnie przed komuchami i innymi dziwakami. „Nie lękajcie się”, wszak oprawca Kiszczak ku zdziwieniu swoich towarzyszy przed śmiercią poprosił o spowiednika… Ot, taka sobie liberalna, komusza schizofrenia. Ruszamy dalej… za nami kapliczce pokłonił się kolejny turysta, który pozdrowiwszy nas słowem „dzień dobry”, zaczął swoje rozważania przed krzyżem.
Idziemy dalej żółtym i czerwonym szlakiem w ciszy wiatru, bo niby o czym rozmawiać w takiej chwili. Po drodze źródełko Maryi i docieramy do wielkiej metalowej instalacji przypominającej krzyż ze swoistym podestem widokowym - sceną życia… Widziałem różne krzyże na wzniesieniach, mniej i bardziej praktyczne, nawet takie, które służą jako wieże widokowe, azymut lub mają przeznaczenie liturgiczne… Myślę, że właśnie one są jakimś symbolicznym wyznaniem, jakąś potrzebą serca, a czasem ściągają na siebie wyładowania atmosferyczne jak Chrystus cierpienie… tym samym ocalając inne istnienia… ludzi, zwierzęta, lasy. Sam osobiście dwukrotnie miałem okazję spojrzeć w kuliste oczy pioruna. Raz w Beskidzie Wyspowym, gdy owa moc roztrzaskała niczym zapałkę olbrzymią sosnę, a ziemia się zamieniła w moc energii. Niewiele brakowało, aby przeskoczyła na mnie…, po czym zniknęła pod mchem i paprociami, a mnie pozostał tylko dzwonek w uszach… Drugi raz w Beskidzie Sądeckim. I tam ocalił mnie Pan Przypadek, Pan Szczęście lub jego Anioł nadstawił tarczę. Tak przebywanie w pobliżu krzyża w czasie burzy może skończy się tragicznie, czasem… tu przychodzi mi namyśl student ostatniego roku Architektury Krakowskiej, który w Bieszczadach wychodząc na Smerka, uniósł ręce do góry w geście triumfu zdobywcy i w tym samym momencie trafił go grom z jasnego nieba przeskakując nań z krzyża… Gdy go znoszono do Wetliny, jeszcze żył, ale za chwilę wyzionął ducha i teraz żyje w naszych wspomnieniach… czasem. Wielkie krzyże…, ale myślę, że najtrudniejsze są te codzienne, małe… krzyże troski, walki i cierpienia.
Ach, tyle myśli na widok jednego metalowego krzyża z podestem widokowym na Kozy, gdzie po drodze nie spotkałem żadnej kozy. Schodzimy na posiłek do schroniska. Na drzwiach miłe witające obwieszczenie, ale drzwi zamknięte… Dziwne... jakby ktoś mówił – proszę wejść, drzwi zamknięte.
Zerkam przez szybę na wystrój bożonarodzeniowy na stołach i naczyniach oraz na porzucone rzeczy… Na szybie napisał ktoś telefon kontaktowy, ale nie dzwonię… Zjemy posiłek na podeście pod krzyżem.
Korzystając z odpoczynku, łączę się ze światem wirtualnym, aby dowiedzieć się o przyczynach niegościnności schroniska, bo tego dnia wielu turystów pocałowało klamkę. Informacje są przykre. Mówią, że schronisko spłonęło w okresie karnawału, a więc od frontu wydawało się normalne, ale noclegownia i tył budynku pożar spenetrował dokładnie. Zupełnie jak z ludźmi… na pierwszy rzut oka normalny, a co się dzieje w środku lub co się stało w środku, to już inne sprawa.
Drogę powrotną zaplanowałem poza szlakiem aż do samego kamieniołomu.
Jakież było moje zdziwienie, że na drzewach towarzyszyły mi małe żółte papieskie krzyże niczym drogowskazy w tych dzikich ostępach pełnych niewydeptanych ścieżek. Czyli szedł tędy… pewno nie jak ja dzisiaj w dół, tylko do góry… Może samotnie lub z młodzieżą, rozmawiając na różne ważne tematy… Może nawet za nim podążał ubecki ogon, ledwo dysząc i sapiąc z powodu tak stromego podejścia. Tu mi jakoś przyszły na myśl te marsze przetaczające się przez Polskę… Te „za” i te „przeciw”, pełne pogrobowców niepodległościowych, ale i ubeków, komuchów oraz ich popleczników. To stałe ścieranie się dobra ze złem. Dziwni są ci, co się nie sprawdzili… Można powiedzieć, że głupsi od bakterii, bo one w przeciwieństwie do nich wiedzą, że się dba o organizm, na którym się pasożytuje. Więc próżne wasze lamenty, kwiki i płacze. Gdybyście dobrze zarządzali krajem, to Naród nie oddałby w inne ręce władzy… I tak obcinam kolejny łeb potworowi.
Teraz slalomem na łeb na szyję, między dominującą tu buczyną docieramy do nieczynnego kamieniołomu w Kozach.
Kiedyś to wyrobisko skalne tętniło życiem, pełne wszelakich sprzętów, ludzi i kolejki linowej.
Porzucono go, bo kruszywo zostało wydobyte, a to, które pozostało, było złej jakości i przestało być pożądanym surowcem.
Dziś wygląda to tak jakby ktoś wielkiej górze wypruł wnętrzności na wierzch, a ona zanim zmarła, to uroniła wielką łzę, która u podnóża jej utworzyła szafirowy stawek. Teraz jeszcze w lwiej części zamarznięty powoli odsłania swoje wody dla spragnionego kąpieli ptactwa. Smętnie unosi się dym z grilla, a gdzieniegdzie po półkach skalnych spacerują zakochane pary niczym zwiastuny wiosny… Swym zachowaniem powodują, że powoli wyżynają się wierzbowe kotki.
Kiedyś stojąc na „podeście widokowym” przy schronisku Zawoja Opaczne, zerkałem na Babią Górę i przeszła mi takowa myśl… Ciekawe, czy człowiek w poszukiwaniu surowców zniszczy ją, a może nawet Tatry. Tak jak Kulczyk zniszczył Kujawy… Pozostały jeno doły, hałdy piachu i kurzu przenoszonego wiatrem. Kurz wpadający w oczy wywołuje niechcianą łzę, w której możesz ujrzeć wspomnienie Kujaw pełnych fauny i flory… Sprzedanych za srebrniki, których nikt ze sobą nie zabierze na drugą stronę… Człowiek według dewizy „po nas choćby potop”.
I tak na końcu trasy znów spotkałem Hydrę, której odrosły ponownie wszystkie głowy.
Cóż, nie wypaliłem ran, więc odrosły… Taki ten szlak ogniowy… bo kiedyś strawił ogień zabudowania kamieniołomu w Kozach, później schronisko na Chrobaczej Łące, a dziś może gdzieś zapłonęło czyjeś serce lub zgasło – i nie wie o tym.
Dziękuję za wspólną drogę i nie gniewajcie się moi drodzy, jeśli trafił Was jakiś słowny rykoszet.
A co do pożaru, to zacytuję taką anegdotę, która rozbawiła mnie do łez… ale i srodze się zadumałem po niej.
Anegdota opowiedziana lata temu przez pana Gustawa Holoubka…
„W jednym z teatrów na próbie Kalina Jędrusik zapaliła papierosa. Na scenie nie wolno było palić papierosów. Zbliżył się strażak i powiedział: "Proszę zgasić papierosa, bo tu nie wolno palić". A Kalina, jak to Kalina, z wdziękiem odparła: "Odpierdol się, strażaku". On strasznie się zamyślił, poszedł za kulisy i tam trwał jakiś czas. Potem nabrał powietrza, wrócił na scenę, ale tam już nie było Kaliny, tylko Basia Rylska. On jednak tego nie zauważył, bo oczy zaszły mu bielmem z wściekłości, i krzyknął do Rylskiej: "Ja też potrafię przeklinać, ty kurwo stara". Kompletnie zdumiona Basia pobiegła do Edwarda Dziewońskiego, który był reżyserem spektaklu, i powiedziała mu, że strażak zwariował, bo ją zwyzywał bez żadnego powodu. Dziewoński strasznie się zezłościł, poszedł do strażaka i powiedział: "A pan jest chuj". Ale to był już inny strażak”.
Suplement: Świadomie w tekście używam nazwy Chrobacza Łąka ponieważ pisana nazwa jako Hrobacza jest pisownią zapożyczoną z obcego języka. Autor