środa, 21 maja 2014

Przepraszam.

Dziś Pieniny Spiskie (Hombarki)

Rumaka pozostawiam na placyku pod płotem uroczego kościółka św. Piotra i Pawła (Łapsze Wyżne).
BUSkareta jeździ w niedzielę niezwykle rzadko… za to pod wiatą siedzi wiekowy baca kontaktowy.
Widząc moje śmieszne nakrycie głowy pyta, gdzie zamierzam szukać przygody.
Opowiada o poniemieckim nazewnictwie, które często występuje w tym rejonie.
Nie przeczuwam jeszcze co mnie dziś za myśl nawiedzi.
Domy tutejsze mocno przywarte do siebie niczym ludzie pragnący miłości.
I te charakterystyczne wrota pozwalające furmance wjechać do środka, gdzie w głębi zabudowania gospodarcze.
Więc wraz z wiernym Sanczo Pansą wyruszam konnostopem do Nidzickiego Zamku.
Spotykam troje łaskawców, tubylców (cepry udają, że mnie nie widzą, przejeżdżają obojętnie).
A więc krótkimi skokami naprzód, podrzucają mnie do punktu startu.
Pod zamkiem pół kilo bunca połykam jak jerzyk w locie muszkę.
Zamek… słowo oznacza zamknięcie i chęć go otwarcia.
Dzień słoneczny, ale chmury piętra górnego ostrzegają.
Szlak czerwony wita mnie spichlerzem Spiskim i willą zapierając dech.
Skała Groby, a u stóp niej mały cmentarz Salomonów ostatnich właścicieli zamku.
Dziwnie zaczyna się ten szlak… Początek taki kolorowy niczym grzechotka niemowlęcia.
Moje oczy rozbiegane raz na lewo, na Tatry, za chwilę na prawo Gorce, obracam się niczym wiatrak.
Za plecami Okrąglica, u stóp jezioro Czorsztyńskie, pod nogami życie… ja chcę tu zostać.
Porzucam tarcze i kopię, tańczę wśród rzepaku i dziurawca, który źle działa na cerę w lecie.
Biwakujący Taboryci przyglądają mi się dziwnie, ale żaden obłędnemu rycerzowi nie podskoczy.
Oskrzydlającym atakiem odbijam z nieprawych rąk letniskowy dwór właścicieli Niedzickich…
Nic to, że lanca lekko się wykrzywiła na drzewie w lesie… prezentuję dumnie do lustra pierś obrońcy.
Dziwne jeno, że właściciele zawarli okiennice i wybawcy nie całują w pierścień…
Widać trza im czasu… by sarmackie bohaterstwo docenić, co tam, ruszam dalej.
Nie mogę pozostać w tym pięknym świecie, wszak Rosynant został kilkanaście kilometrów stąd  i czeka na mnie przecie.
Dziś mam ogon… nie tylko Sanczo jakiś marudny bredzi coś o żonie i swoich dzieciach,
ale też się przyczepił gazda z Poronina i jego białka z warkoczem Roszpunki… a może to ona sama w sobie.
Wyprowadzam ich z czeluści zbitej zieleni, śladów zwierzyny dzikiej oraz zamaskowanych jadowitych węży, żab błotnych oraz tutejszych zbójów wszelakich, którzy na mój widok czmychnęli gdzie pieprz rośnie, pozostawiając ślady kopyt…
Zresztą gdybym ich dopadł, to nawet Tusk z kulawą nogą by im nie pomógł.
Przed wejściem na kulminację Barwinkowej Góry spotykamy miejsce o nazwie Wisielaki,
prawdopodobnie miejsce pochówku wisielców… Zrobiło mi się jakoś dziwnie, a do głowy powrócił
obraz kolegi z podwórka śp. Jerzego, który w taki sposób zakończył swój żywot…
Ściągam kapelusz, już nie założę go do końca dzisiejszej trasy…
Ta kompanija nasza dociera do żółtego szlaku… Ci z miejscowości lenina zachowują się zacnie,
dziękują za ocalenie skóry, bo szlak czerwony jest owszem na mapie, ale nie znajdziecie go na trasie… ot taka gmina.
Kamień z serca im spada i z uśmiechem schodzą do Falsztyna.
Ja zaś dumam głęboko, czy iść dalej, czy zejść w Łapsze Niżne… nadciąga burza… idę dalej.
Szlak w tym miejscu przypomina prozę życia, niewiele widać, brak wskazówek, masę znaków zapytania, trud o każdy metr, zarośla, w których króluje karłowata jarzębina… Po wycięciu strzelistych sosen wraz z leszczyną zarasta coraz większe połacie lasu i szczyty.
Tak jak człowiek wycinając w sobie to, co piękne, karłowacieje i w zasadzie nie nadaje się do niczego.
Słaby grunt pod nogami, niepewnie stawiany każdy krok i te psychodeliczne drzewa z dziwnymi konarami i gałęziami przypominające szubienice brrrrr… obleciały mnie dreszcze.
Przypominam sobie, jak uczyłem dziecię wiązać węzeł ratowniczy i ósemkowy,
a Ona będąc nastolatką pokazała mi, jak się wiąże węzeł na szubienice, zmroziło mnie… tak było.
Nie robię zdjęć, staram się jak najszybciej wydostać się z tej bezludnej matni.
Oregon prowadzi mnie niczym ślepca za rękę.
Wychodzę na łąkę wśród hal osady pasterskiej Jurgowskie Stajnie.
W oddali owieczki i psy pasterskie, odpoczywam, jem posiłek.
Z zaskoczenia, z zarośli wychodzi wielki wiekowy owczarek podhalański,
ale w ogóle mną nie jest zainteresowany, hmm… tak jakby mnie nie było.
Zupełni inaczej niż te, które są przy zabudowaniach, ujadają zawzięcie.
Więc bawię się z nimi gwizdkiem… szczekają, gwiżdżę… cisza.
Szczekają, gwiżdżę… cichną, muszę przestać, bo baca wyszedł,
dołożył dłoń do czoła i spoziera ku mnie… nie szukam zwady.
Wędruję w kierunku Dursztyna, który jest otaczany piekielnymi niebiosami.
Wchodzę do wsi spokojnej pod kościołem, napotykam wiekowe góralki.
Dochodzą do mnie dźwięki nabożeństwa czerwcowego.
Gaździny bardzo wylewne z chuścinami kwiecistymi na głowach,
opowiadają, jakie kiedyś były piękne i jak wielu miały adoratorów, co starali się o ich względy.
Mówią o niespożytych siłach, wielu kilometrach przemierzonych na nogach,
a dziś nie są wstanie uklęknąć w kościele… są pełne życia i ciekawości poznania przybysza.
Pewno takie dziwadło w czerwonych skarpetkach rzadko tu bywa.
A może ujrzały w moich oczach… szklistość miłości do nich.
Patrzę na jednej twarz… rzeczywiście piękna, choć pełna śladów ścieżek, które przebyła.
Zmarszczki mimiczne, radości, smutku, zdziwienia, zachwytu, przemijania.
Przypomniały mi się warsztaty malarskie i słowa naszego mistrza… jutro panowie malujemy akt kobiecy.
Nie spałem całą noc, wyobrażając sobie jaka będzie piękna, naga i jak ją namaluję, jaką techniką.
A tu na drugi dzień mistrz przyprowadza nam staruszkę, pokaźnych gabarytów, jak zobaczył nasze osłupienie, powiedział… No co, panowie, zobaczcie, ile tu historii, załamania światła, cieni… do roboty!!!
Żegnam się czule z nimi i wyruszam na ostatni odcinek mojej drogi… klimaty, ujęcia jak w kinie.
Ostatnie wzniesienie, siadam na ławie koło kapliczki, przez lunetę widzę na wyciągnięcie ręki mojego rumaka.
Włączam telefon, loguje się do sieci błyskawicznie, siedzę przecież pod wielkim przekaźnikiem.
Zaczyna się wielki atak wiadomości SMS… tyle a tyle nieodebranych połączeń.
Np. od mamy… Nalepioczku gdzie jesteś? czemu masz wyłączony telefon?
Dzwonią z domu, kiedy wracasz, bo jest sprawa do załatwienia itd.
Mówię, że nie wiem... najchętniej zostałbym tu na wieczność.
Robię komórką zdjęcie pól uprawnych, Zamagurze Spiskie, Magurę Spiską,
w tle Tatrom Bielskimi i Wysokim… z podpisem pod nim
Kocham Cię… Życie.
Wysyłam MMS do tych, bez których byłoby mi trudniej żyć.
Słońce powoli gaśnie… troszkę źle zrobiłem idąc bez kapelusza, głowa zaczyna coraz mocniej boleć.
Schodząc w dół, napotykam skamieniały bochen chleba, który powstał, ale nie został spożyty… dziwne.
Zapisuję trasę i niezmęczony wracam, lecz przez miejscowość Falsztyn.
Chcę zrobić zdjęcia przy zachodzie słońca zamków w Niedzicy i Czorsztynie.
Parkuję dość daleko od celu… powiedziałbym zbyt daleko.
Schodząc, dopada mnie nagle słabość jak u dziecka, które opada z sił.
Nie mam już nic do picia, jedzenia… pozostały słodkości, ale to wzmogłoby tylko mój ból głowy.
Robię kilka zdjęć, karta pamięci zapełniona, nie chce mi się wyrzucać złych, a na ich miejsce robić nowych.
Wracam, włączam rejestrację tego odcinka w Garminie, czuję się bardzo źle.
Ledwo docieram do rumaka… szkoda, że nie reaguje na gwizd… przyjechałby po mnie, wszak ma napęd na cztery kopyta.
Wracam do domu… godzina późna, karczma góralki od kilometra już zamknięta.
Miałem odwiedzić przyjaciela gazdującego kościołem w Nowej Białej…
ale lepiej, aby mnie nie widział w takim stanie…
jeszcze by chciał udzielać mi sakramentu namaszczenia…a ja taki nieogolony.
Zatrzymuję się na pierwszej lepszej stacji benzynowej, proszę o herbatę i widzę, że robi mój wygląd wrażenie.
Pytam przez radio CB… panowie, czy o tej porze jeszcze w okolicach Nowego Targu można dobrze i zdrowo coś zjeść.
Podrzucają, że w kierunku Zakopanego jest McDonalds… Boże, co się stało ze smakiem Polaków.
Długo dochodzę do siebie… trudno, że czekają w domu, jak to się mówi… jak kocha to poczeka.
Ważne, abym wrócił cały i nie był dla innych zagrożeniem na drodze.
Wydawałoby się, że szlak się skończył… nic podobnego, miał trwać i trwa dalej, aż do dziś dnia.
Nazajutrz, kiedy właśnie miałem zamiar przerzucić z kartki papieru i głowy na komputer wspomnienie szlaku Spiskiego,
dzwoni do mnie człowiek, który mieszka we mnie jako wspomnienie wspólnych wędrówek przez życie i góry.
Mówi… wiesz, Włóczykiju, powiesił się 24-letni syn mojej znajomej, a ona mnie prosi, aby coś napisać na pożegnanie.
…Nie wiem co mam napisać, czuje bezradność, czy mógłbyś mi pomóc?
Pytam o Wojtka i okoliczności… jaki jest, wieczorem zalany łzami piszę to, co możecie przeczytać.

…Wiecie moi drodzy, coraz bardzie boję się chodzić po szlakach… co mnie jeszcze na nich czeka?



Jak zrozumieć, co inny człowiek myśli, czuje. Po czym poznać, że ktoś kocha. To proste pytanie, a tak trudna odpowiedź.
Gdybym miał się wcielić w myślenie człowieka, który popełnia czyn uśmiercając swoje ciało.
Mówią, że to ucieczka…, ale czy człowiek w ogóle może zrobić coś sam sobie? Bez udziału innych lub braku ich udziału.
Okoliczności, które go otaczają, czyli na przykład zauroczenie nieodwzajemnione, mogą odebrać wolną wolę i to pierwotne pragnienie miłowania,
które dopiero się kształtuje dążąc do najwyższego stanu, któremu na imię Miłosierdzie, popycha go do tak drastycznego czynu?
Nieważna staje się Miłość Boża, Rodziców, chorej siostry Ani, która uwalniała w Tobie, a w innych dalej uwalnia empatię… nieważne kochanie przyjaciół.
Wojciechu, jesteś tak mi bliski. Bo kto z nas w wieku dorastania lub późniejszym nie płakał w poduszkę z powodu zawiedzionej miłości szeroko pojętej.
Nieraz to jest chwila, przypadek, że uda nam się przejść z zauroczenia na wyższy poziom miłości… czyjś telefon, dzwonek do drzwi niezapowiedziany, przygodna rozmowa, by nas ocalić. A wtedy z perspektywy czasu, gdy myślimy o tamtym stanie, wydaje nam się błahy, śmieszny, infantylny, nieadekwatny do rzeczywistości.
Wiesz, Wojtku… teraz już wiesz, że nie warto było, prawda… i to nie wina tej dziewczyny i Twojej wrażliwości. Ona po prostu szuka dla siebie miejsca na tej ziemi, tak jak każdy z nas… pewno była taka dla Ciebie w sam raz przewidziana, która się teraz nie dowiem, że mogła być przez Ciebie tak pięknie miłowana.
Ten świat, któremu na imię Wojciech, przestał istnieć…, ale nie do końca, że powiem za Horacym „nie wszystek umrę”.
Pozostał świat bliskich i tych, którzy mnie znali i poznać mieli. Co czuje dziś moja Matula, która mnie Kocha, Kochała i Kochać będzie… Tatulo, który tak troszczył się bym był szczęśliwy, Siostrunia moja, której teraz tak brak mojego dotyku. Dziś mogę powiedzieć, że jesteście cudownymi Rodzicami, bo zrobiliście wszystko, co w waszej mocy i w waszych możliwościach bym był szczęśliwy… zabrakło mi tej miłości poza domem rodzinnym, na którą nie mieliście wpływu, zabrakło samooceny, refleksji dorosłego, myśli, co tak naprawdę jest ważne. Uwierzcie, że to, co uczyniłem to uczyniłem nieświadomie, kładąc na Wasze barki, moi Ukochani, tak wielki ciężar. Wiem, że Bóg, któremu na imię Miłosierdzie, mi wybaczy to, że najpierw dał mi ziemski dar życia, a ja go przerwałem. Wiem, kochani Rodzice, że żyję w Was i że jak się spotkamy na końcu drogi, której nazwa to czas… wtedy ucałuję wasze ręce i nogi w podzięce i prośbie o przebaczenie.
Ufam, że Dobry Bóg otoczy was dobrymi ludźmi i pomoże wam przeżyć ten trudny czas i da nadzieję na nasze spotkanie w przyszłości.
Przepraszam.
Wasz syn Wojciech



PS. Dziś chodziłem ulicami Krakowa i szczególnie przyglądałem się ludziom.
Ze smutkiem zauważyłem, współczesne kobiety mają coraz mniej cierpliwości dla swoich pociech.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz