Dzisiejszy szlak w zasadzie zaczyna się w piątek wieczorem, gdy oglądam w TV prognozę pogody na sobotę i niedzielę. Powiadają, że ma być załamanie pogody i nawrót zimy. Zdaję sobie sprawę, że po takiej informacji ludziska na pewno zaplanują co innego niż wyskok za miasto…, więc na szlakach będzie pusto i spokojnie. Siła rażenia mediów jest wielka w kształtowanie postaw i tzw. własnego zdania, które tak naprawdę jest zdaniem nadawcy a nie odbiorcy… Ciekawe, a odbiorca je nosi i jeszcze innym opowiada, że to jego własne. Nic dziwnego, iż jeden z mojej braci rycerskiej, niejaki sir Szuja w Białych Rękawiczkach powiada: „Ja stąd spieprzam, bo nie ma za kogo ginąć i nadstawiać piersi”(w oryginale, tyłka albo dupy… nie pamiętam dokładnie)… Sądzi, że w zasadzie żyje wśród jakiś popieprzonych zombiaków zmiksowanych przez jednolite manipulacyjne działanie medialne.
Ja jednak zostaję… bom jest dłużnikiem wszystkich duchów, które poległy, abym ja dziś mógł mówić i pisać w ojczystym języku… Poza tym znam wielu zacnych rodaków, z którymi miło będzie u boku wojować ze złem… Zło… Bywa, że od czasu do czasu przegrywam z nim, a ono zamieszkuje we mnie… Ale tylko do czasu… do czasu… Cóż, dalej będę walczył o honor mojej Dulcynei. Jako stary nonkonformista, postanawiam na przekór prognozom, wyjść złej pogodzie naprzeciw. Siodłam mojego rumaka i zabieram tchórzliwego giermka, dla którego słowo wolność kojarzy się z jedzeniem, że wolno jeść ile się chce i ile się da… A niech mu i tak będzie… Zaś moją powinnością są wielkie czyny i górnolotne myśli. Ruszamy, a przybywszy pod zamczysko, parkuję na zakazie (będzie, kto śmiał obłędnemu rycerzowi stanowić głupawe prawa gdzieżesz to mam też postojować albo li gdzie nie postojować, jednym słowem skwituję literka „W”! (Skrót słowa Walcie się)). Rumaka pozostawiamy przy dwóch kapliczkach… Jedna wolnostojąca, druga z odrzwiami zamkniętymi, ale gdy chwyciłem za klamkę nie stawiały oporu. I ten napis „Abyśmy byli jedno”… Pokłoniwszy się Bogu, którego jakaś część tu zapewne mieszka, wyruszam na wzgórze do ruin zamku Rabsztyn po niestandardowych schodach zrobionych z drobnych kamieni obudowanych drewnem. Zamek zamknięty na cztery spusty, zrazu próbuję go sforsować, ale stawia opór… To przedsięwzięcie może się okazać trochę niebezpieczne, gdyż przy baszcie przydałyby się buty nie turystyczne, lecz wspinaczkowe, więc rezygnuję. Obfotografuję go od czterech stron świata. I tak naprawdę nie zależy mi na ruinach, lecz na tym zamku, który znajduje się pod nim.
„Zaklęci rycerze z rabsztyńskiego zamku
Gminna wieść niesie, że pod ruinami zamku w Rabsztynie, głęboko pod ziemią, jest drugi, piękny zamek. W jednej z głównych komnat znajduje się dwoje skamieniałych dzieci: chłopczyk i dziewczynka. Chłopczyk ma na palcu pierścień wysadzany brylantami, a dziewczynka zawieszony na szyi sznur pereł. W sąsiednich salach snem zaklętych śpią szeregi żelaznych rycerzy. Raz w roku budzą się z tego snu. Ma to miejsce w Niedzielę Palmową, gdy procesja wychodzi z najbliższego kościoła. Wówczas pierścień na palcu chłopca nieco się obraca. Otwierają się odrzwia sali zamkowych, zaklęci rycerze budzą się, odzyskują mowę i zasiadają do stołów uginających się od najwspanialszych potraw. Uczta trwa do północy. Po Niedzieli Palmowej znowu wszystko kamienieje. Tak powtarza się, co roku, dopóki pierścień skamieniałego chłopca nie zsunie mu się z palca. Gdy to nastąpi rycerze zostaną uwolnieni z zaklęcia. Przebudzeni staną pod wodzą chłopca do boju z wrogami Polski. Pomogą im również przebudzone inne zaklęte wojska. Po zwycięstwie dziewczynka z perłami ofiaruje każdemu rycerzowi jedną perłę na pamiątkę wybawienia ojczyzny.” (Józef Liszka: „Legendy i opowiadania znad brzegów Białej Przemszy”, Agencja Artystyczna PARA, Katowice 2007 r. s. 100)
Dziś są cztery pory roku, grad wiosenny, letnie słońce, jesienny deszcz, śnieg z powiewem zimy.
Nasyciwszy się widokiem i ciszą, z której rodzą się nowe myśli… Przyszła do mnie
takowa: dlaczego ostatnimi czasy rośnie we mnie sprzeciw wobec tego, co się dzieje… Dlaczego czuję, że obecni włodarze dążą do osłabienia wizerunku Polski, wybierając myśliwego, aby prezentował światu jak się skacze po stołkach w obcych parlamentach. Jesienią 2013 roku, gdy wędrowałem po górach Opawskich, napotkałem schronisko, w którym znajdowały się podobizny prezydentów Polski wyrzeźbionych na krzesłach, to było swoiste proroctwo, wśród podobizn brakowało Bronka… On zapewne stał na krześle.
Gdy myślę o współczesnych prezydentach…
Pierwszy… krwawy Wojciech… żadna chluba dla mojej Ojczyzny.
Drugi… skaczący Lech… aby go scharakteryzować, muszę opowiedzieć dowcip, jak to Leszek W był goszczony przez Królową Anglii.
Królowa zabrała elektryka na przejażdżkę królewskim powozem, a gdy tak podróżowali, koń jak to koń, puścił bąka… Królowa zwróciła się ku Leszkowi ze słowami:
– I'm sorry
Leszek zorientowawszy się, że chyba go przeprasza, rzekł:
– Zaraz, zaraz, chwila, chwila!... a ja byłem przekonany, że to koń!
Trzeci… pijany Olek… „mały krętacz” jak powiedział o nim tow. Oleksy (jakiejś pamięci, bo chyba nie świętej).
Czwarty Lech Kaczyński… spoczywa wraz z małżonką na Wawelu obok Józefa Klemensa Piłsudskiego… czas pokaże, czy słusznie go tam położono.
Zginął wraz z zacną świtą, której brak będzie odczuwalny jeszcze przez następne stulecia.
Powiem tak… miarą państwa jest to, jak dba o bezpieczeństwo swojego Króla.
Gdy przybył do nas prezydent Stanów Zjednoczonych… tam, gdzie się pojawiał, traciliśmy suwerenność, gdyż jego ochrona przejmowała władzę na lądzie, wodzie i w powietrzu.
Naśmiewano się z Lecha K., że żona nosiła mu do samolotu kanapki w foliowej reklamówce.
Ja lubię, gdy białka ma czyni mi kanapki, gdy wychodzę ku pracy, to pewna forma czułości… chociaż czyni to ostatnio coraz rzadziej… może to przez te cholerne Gendery.
Piąty… (opisany już wcześniej) obywatelski…, bo odrzuca wszystkie projekty obywatelskie… a gafy strzela jedną za drugą jak przystało na gościa, który strzela do bezbronnych zwierząt… wstyd i upokorzenie i hańba.
Myśl ostatnia, która mi towarzyszyła, to odczucie lęku przez nadciągającym bezwzględnym wrogiem, przed rozpaczą, zagładą, pożogą… Boję się swoich proroctw, bo lubią się spełniać…, chociaż niektóre z nich spełniają się ku dobremu…
że zacytuję kilka z nich:
Cytaty z postu napisanego 17 czerwca 2012 roku
„Początek trasy to kapliczki.
Kościołowi znów potrzebny święty Franciszek
by podtrzymać kopułę Watykanu.”
Cytat z postu napisanego 22 lipca 2013 roku
„Szaty rycerskie zawieszone na gałęzi mówią o pokoju… czy na długo?
Skoro dookoła słychać dźwięki wykuwania mieczy.”
Itp.
Więc i dziś, jako szpetna Kasandra spod Rabsztyna, proszę Was, bracia i siostry, stańmy się jedno! (chociaż ostatnio na urodzinach pewnej cudownej pieśniareczki, gdzie miałem zaszczyt być zaproszony, pewna wzięta Poetka powiedziała na mój widok, gdy ujrzała, kto się kryje pod pseudonimem Włóczykija: „A to Ty, wredny Włóczykiju… ładniutki jesteś”…to żem ładniutki, to zasługa stwórcy i genów rodziców… nima w tym mojej żadnej zasługi…, ale żem wredny, to prawda, bom wredność umiłował sobie :)).
Powoli opuszczam zamek zniszczony przez potop szwedzki i dobity przez poszukiwaczy skarbów. Udaję się w poszukiwaniu czerwonego szlaku, który wiedzie ku górze Januszkowej, po drodze napotykam pusty parking i rycerza, który mi się żali, że mu miecz ukradli… Pocieszam go i opowiadam onemu najprawdziwszejszą historyję.
Onegdaj został okradziony mój rumak w Lasku Wolskim, a kiedyż trafiłem na komisariat, funkcjonariusz mi się zwierzył:
- Panie kochany, tam się nie parkuje, bo tam strasznie kradną.
Na co mu zadałem pytanie:
- Panie władzo, to czemu ich nie złapiecie.
- Bo nie mamy czasu… Musimy pisać raporty z tymi, których okradziono…
I dodał:
- A poza tym, panie, w Polsce co drugi to złodziej.
Więc zamilkłem z przerażenia, bowiem w pokoju byliśmy tylko we dwóch…, co z prostego rachunku wynikało, że to On mnie okradł.
Zresztą pocieszyłem rycerza, że polskie wojsko nie jest w lepszym stanie i sytuacji niźli on…, bo jednostki ochraniają nie wartownicy, lecz tzw. ochroniarze (bo taki żołnierz może się np. bać stać na warcie)… Serio, ponoć taki ochroniarz może być skuteczniejszy od stracha na wróble.
Poza tym nasze wojsko jest tak mocno ukryte i tak mobilne, że od wielu lat wędrując nie spotkałem żadnej jednostki w terenie, oprócz zgliszczy po byłych miejscach stacjonowania.
Ale w telewizornii mówią, że jest i kiedyś na wałach wiślanych widziałem świtę oficjeli (około dwustu) i kilkunastu żołnierzy, którzy popisywali się sprawnością… jest siła i moc.
Znalazłszy szlak czerwony, bardzo dobrze oznakowany i z wiatami na odpoczynek, ruszyłem w głąb szarej jesiennej czeluści drzew wypuszczających zaledwie pąki.
Kwiaty jak zwiadowcy ostrożnie wychylają powoli swoje łepetyny z zeszłorocznych szeleszczących liści… nie wierząc, że to już wiosna. Las jesienny, a za tym ponurym widokiem wyłania się góra nadziei pełna świeżej zieleni… sugerująca, że wszystko może się zmienić, że wszystko można rozpocząć się od nowa, tylko trzeba chcieć.
Docieramy do torów kolejowych, teraz wzdłuż nich do rogatek, które właśnie zostały opuszczone informując o zbliżającym się pociągu… Jak to ludzie mają różne skojarzenia… Ja z wagonów zrobiłem sobie sondaż gówno worty… kto zostanie prezydentem.
A Sancho Panso mnie zaskoczył słowami:
- Wiesz, wyobraziłem sobie stojącego mnie przy szlabanie i widzącego przejeżdżający pociąg z bydlęcymi wagonami, a w środku stłoczonych ludzi…
Te słowa pomyliły mi wyliczanie i wprawiły w zadumę.
Tak w rzeczy samej musiało być… Wtedy ktoś jak my dziś patrzył ze zdziwieniem, bezradnością, przerażeniem na coś, co wydawało się nieprawdopodobne.
Po podniesieniu rogatek stoimy jeszcze przez chwilę wzruszeni… Brak pobocza dla pieszych wymusza dalszy marsz. Droga jest przebudowana, nie uwzględnia pieszych i szlak prowadzi przez podwójną ciągłą linię, więc pada komenda:
- Krótkim skokami naprzód…
Dzięki temu manewrowi udaje się nam uniknąć konfrontacji z pędzącymi tirami.
Docieramy do rozwidlenia dróg, oprócz mylnie oznakowanych szlaków na mojej mapie, spotykam setki leżących martwych drzew.
Dopiero na google maps widać jak niewiele ich pozostało.
Idziemy zielonym szlakiem, którego nadaremnie szukać na mojej mapie.
Teraz stromo pod górę osiągamy cel, z którego w oddali majaczy oświetlony słońcem zamek.
Zakładam teleobiektyw i robię mu fotkę. Januszkowa Góra wita mnie uszkodzoną korą drzewną od napisów wyrytych w niej, jako ślad pozostawiony prze tych, którzy byli tu przede mną, na skałach wymalowane przeróżne napisy, graffiti.
Taka idiotyczna chęć pozostawieniu śladu, że jestem, że żyję…
Ileż takich grafomanów idiotów istnieje… piszących ustawy, które krzywdzą ludzi i to wszystko, co ich otacza… Dziennikarzy z brudnymi paznokciami, pewno niejedno pod nimi ukrywają… Nieokrzesanych chamów, pchają się do władzy nie mając wiedzy, jedyne, co mają, to ślinotok na widok srebrników. Niszczą wszystko, co polskie.
A później mówią na łamach prasy „w tym kraju nawet nie ma z kim przegrać”… Ileż w tych słowach pogardy, buty.
Dlaczego tacy ludzie nami rządzą… żeby to jeszcze rządzili, a oni rozkradają, niszczą, rozdrapują.
Wyraźnie szukają nieśmiertelności w doczesności.
Na samym szczycie jaskinia, do której jest strome zejście i smutna historia chłopca, który zginął w niej tragicznie… Grad bije coraz mocniej po mojej rycerskiej łepetynie… przywracając mnie do żywych… Unoszę twarz ku niebu… Nie uciekam, chcę poczuć ból uderzeń i odczucie, że żyję, że pragnę, że tęsknię, że jestem. Wracam powoli do żółtego szlaku rowerowego, gdzie spotykam zaledwie jednego cyklistę.
Docieramy znów do torów, które są oddzielone od lasu zabronowanym zagonem ziemi niczym kiedyś była nasza granica z Niemcami i Rosjanami, którzy za swoje przewiny do dziś nie uczynili zadośćuczynienia Polsce, a tak tylko można zabliźnić ciągle rozdrapywane rany… Tylko tak mogą współistnieć ze sobą Bogowie, narody, sąsiedzi, rodziny, i ja sam ze sobą.
Emotki na słupach trakcyjnych… nic dziwnego, że mają takie miny.
Teraz dopada mnie śnieżyca niczym wygaszacz Windowsa, ale jej się nie ulęknę, bo Ty kroczysz ze mną…
Na ostatnim postoju spotykam czterech łysych gości z grubymi łańcuchami na szerokich karczychach, więc prężę swą chuderlawą pierś odstraszając ich niczym salamandra napastnika kolorami, przybieram wyraz twarzy samuraja, pełnej pogardy do wroga i śmierci, aby ocalić towarzysza podróży, siebie samego oraz sprzęt, którym jestem objuczony… Takie czasy, że zaczynam się obawiać innych ludzi.
Siadamy w niedalekiej odległości i spożywam ostatni wycieczkowy posiłek.
Wracam ku rumakowi, na niebie chmury tańczą krakowiaka, na ziemi cudowna chata bielona, gontem pokryta i murzynek w sadzie zbierający owoce, których nikt nie zjada.
Ostatnie błyśnięcie spod czapki lustrem oka na zamek.
Czarny kot o oczach zielonej wiosny przygląda mi się bacznie, wygląda, że jest stróżem tego miejsca, a może kimś więcej…, kto wie…, kto wie.
Dziękuję za wspólną podróż.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz