a może by tak na karuzelę życia zamknąć oczy i niech świat zawiruje choćby przez chwilę niech orbita w swej prędkości przyspieszy rytm krążenia a później stanąć na szczycie planety wpatrzonym w gwiazdy wspomnień świecących własnym światłem wirujące jeszcze przez chwilę na niewidocznym łańcuchu... zapraszam
piątek, 27 grudnia 2019
Reklamacje świąteczne.
Czyli jak utknąłem w wannie.
Otóż moi drodzy dostałem od Gwiazdki, Aniołka, Gwiazdora... czy jak mu tam, prezent
pod choinkę. Były w nim między innymi kulki do kąpieli... relaksacyjno-nawilżające.
Wiadomo, jak człowiek coś otrzyma czy wyprodukuje, to natychmiast postanawia to wykorzystać lub użyć... Ja też tak uczyniłem.
Między jedną a drugą Wigilią postanowiłem zażyć komfortu i pachnieć, gdyż jedna z kulek wydawała zachęcający zapach.
Napuściwszy wodę do wanny, wlazłem do niej nagi jak Pan Bóg mnie stworzył (mogę tak powiedzieć, ponieważ nie miałem żadnej operacji plastycznej ani tatuażu).
Kiedy już leżałem wygodnie otulony „naturalnym ciepłem” wody życia, wrzuciłem kulkę i poczyniłem następujące obserwacje.
Po pierwsze - kulka z lekka eksplodowała, czyniąc swoiste jacuzzi.
Po drugie - nadała wodzie kolor urynoterapii, co zakłóciło urologiczne obserwacje mojej szczelności.
Po trzecie - w tracie tego procesu zauważyłem, że wydostaje się z niej tłusta maź, jakby tankowiec został trafiony torpedą.
Po czwarte - ta maź zaczęła ogarniać całe moje ciało, a powierzchnia wody wypełniła się jakby oczkami rosołu... Pomyślałem: dobrze, że nie jestem aniołem, bo szlag by trafił pióra i latanie.
Po piąte - ogłosiłem natychmiast alarm ekologiczny, ale nikt mojego nawoływania SOS nie słyszał, bo w tym roku obchodziłem Wigilię sam, na bezkresnym oceanie nowo wybudowanych osiedli pod wynajem, które notabene zabijają Kraków. Byłem sam... ponieważ słoiki dawno wyjechały na święta, porzucając podziemne garaże i pozostawiając milczące ciemne okna.
Po szóste - nienaturalna śliskość nie tylko ogarniała moje ciało powodując, że zacząłem się przemieszczać po wannie bezwiednie niczym śliwka w kompocie, ale również uszkodziła moje zdolności chwytne, gdyż cokolwiek starałem się złapać, natychmiast wyskakiwało z moich dłoni. Obojętne, czy to była część mojego ciała... noga, ręka, że nie wspomnę o drobniejszych elementach mojej osoby jak na przykład nos, ale nawet nie udało mi się uchwycić słuchawki od prysznica, abym mógł się wyrwać z tej matni... Ona również natychmiast stała się relaksacyjno-nawilżona.
Jednym słowem, tłuszcz był wszędzie, ogarniał wszystko, co się pojawiało na jego drodze. Pomyślałem: ocali mnie tylko mydło. Gdy podjąłem desperacką próbę wzięcia go do ręki, ono wystrzeliło z taką mocą, że uderzywszy a nie stłukłszy lustra, odbiło się od niego z dużym impetem, po czym wpadło prosto do muszli klozetowej. Tu wróciły do mnie słowa mojej mamy: „Ile razu muszę Ci mówić, abyś opuszczał deskę” i tak szansa ratunku przepadła z kretesem.
Po siódme - dryfując już około sześćdziesiąt minut, całkowicie zrelaksowany, nawilżony i natłuszczony... jakby było mi mało własnego tłuszczu... obmyślałem sposoby, jak tu się wydostać z pułapki.
Po ósme - teraz żałowałem, że w komórce nie nastawiłem funkcji wybierania głosowego, bo pewnie zadzwoniłbym o pomoc do TOPR-u. Oni jako jedyni ratują za darmo i jeszcze nawet nie przyjmują odznaczeń od prezydenta, uznając, że to ich obowiązek. Wiadomo, po pogotowie ratunkowe nawet nie ma co dzwonić... Pamiętacie, co zrobili Jurandowi ze Spychowa? Kiedy rycerze spotkali na drodze oślepionego starca, bez języka w łachmanach i nie rozpoznali w nim Juranda, zapytali „Kto Ci to zrobił?”, a wtedy Jurand podniósł kikut odrąbanej ręki i nakreślił w powietrzu znak krzyża... Jeden z bystrzejszych rycerzy (bo jak wiadomo ogólnie to było tępe towarzystwo, bowiem miało zakute łby) rzekł: „Niemożliwe... pogotowie Ci to zrobiło?!”
Więc ta alternatywa, nawet gdyby, nie wchodziła w grę... Ale znacie mnie, wiecie, że się nie poddaję.
Po dziewiąte - ciało moje już nie przyjmowało cholernego specyfiku, stając się pomarszczone, i powoli traciło niepotrzebny naskórek... to się peeling nazywa czy cóś takiego.
Postanowiłem zanurkować i otworzyć korek wanienny, i to był dobry pomysł, bowiem po udanej próbie powstało zawirowanie wodne przypominające lejek trąby powietrznej. Teraz tłusta ciecz pomykała w kanalizację miejską, próbując przy tym zabrać mnie za sobą, ale i na to znalazłem sposób, usiadłszy na wylocie waniennym, tym samym pozwalając wodzie wydostać się przez przełęcz międzypośladkową... Przyznam, że było to nawet miłe uczucie…
Kiedy już ten żywioł zniknął w czeluściach rurowych, okazało się, że za cholerę nie mogę użyć moich łokci, aby stanąć na równe nogi, ponieważ tłuszcz pozostał. Byłem uwięziony w wannie na dobre, moje ciało zaczęło tracić temperaturę a robiła się już późna pora... Rodzice czekali z Wigilią... W oddali słychać było dźwięk mojego telefonu i przychodzące wiadomości, na które nie byłem w stanie odpowiadać, co budziło we mnie jeszcze większą frustrację i podnosiło dramaturgię sytuacji, w jakiej się znalazłem.
Po dziesiąte - pomoc przyszła od pumeksu. Zauważywszy go, pomyślałem o piasku i lodzie. Teraz nerwowo paznokciami skubałem kryształki wulkanicznej lawy, które pozwoliły mi podnieść się na rękach, po czym dwukrotnie wykonałem beczkę w powietrzu i spadłem na posadzkę łazienkową niczym kot wszystkimi kończynami... Byłem uratowany.
Zastanowiło mnie jedno... jak to robią kobiety? I czy mogę złożyć reklamację, skoro już nie ma przedmiotu reklamowanego?
Ubolewam również, że nie było przy kulce stosownych instrukcji... na jaką ilość wody działa to skażenie i ostrzeżeń lub jakiegoś małego formularza ubezpieczeniowego na okoliczność wydarzeń losowych.
Opisałem to moje doświadczenie jako przestrogę dla facetów, którzy mogą dostać jakiś nieznany przedmiot bez załączonej instrukcji.
Wesołych Świąt.
sobota, 23 listopada 2019
Memento mori
Wiadomo... jesień... deszcz... plucha... szaro... ponuro... deszcz.
Jak obłędny rycerz (nie mylić z błędnym rycerzem) może przeżyć tak trudny czas i nie zardzewieć…
Jak to jak... trzeba iść między ludzi, więc ku mojej radości pojawił się na Fb post promujący występ ulubionego pieśniarza „Adam Strug spotkanie śpiewacze”
Pomyślałem... Leśmian, Soyka i te klimaty, super!
Jednak samo wydarzenie wzbudziło we mnie lekkie podejrzenie... Jak to? Sam wielki Strug (nie mylić z ręcznym narzędziem do obróbki skrawaniem drewna i materiałów drewnopochodnych) wystąpi w jakiejś małej mizernej gospodzie, a nie np. w Centrum Kongresowym ICE lub w Tauron Arenie?
Jednak pomyślałem, że wielcy artyści mają różne kaprysy i pewnie to jest właśnie jeden z tych kaprysów... i to mnie uśpiło.
Zanurzywszy się w codzienności prozy życia i codziennej walce z wiatrakami, ocknąłem się w dniu wydarzenia z przerażeniem, że nie kupiłem biletu... Wprawdzie miałem alternatywę pójścia na wykład do IPN-u, ale jednak chciałem posłuchać Adama.
Byłem pewny, że już po czasie i bilety zostały wyprzedane... Znając jednak siłę i moc mojego głosu (wszakże niejednokrotnie doświadczałem, jak białki usłyszawszy mój tempr, natychmiast mdlały lub na chwilę traciły mowę, a nieraz i głowę, że z kultury nie wspomnę o innych stratach), postanowiłem zadzwonić.
Kiedy wybrałem ostatni numer i nacisnąłem słuchawkę, usłyszałem aksamitny głos kobiecy, która usłyszawszy moje zapytanie:
Czy można kupić jeszcze bilet na dzisiejszy koncert Adama Struga?
Odpowiedziała:
Tak... są jeszcze bilety... mogę panu dwa zarezerwować.
A kiedy udało mi się wynegocjować dobrą cenę, pomyślałem... działa! Ale ale, dwa!? Wszak miałem iść sam!
Pośpiesznie zacząłem szukać w myślach, która z licznych dam dworu może chcieć spędzić ten wieczór w moim towarzystwie.
Muszę Was zapewnić, że to nie jest prosta sprawa... Wszak na dzień doby odpadają te, co mają akurat trudne dni lub te, które właśnie rozbolała głowa… itd. Padło więc na wrażliwą istotę, chociaż o dębowym uchu, której od dawana co niektórzy wmawiają, że powinna wyjść za poetę... Nie wiem, dlaczego jej tak źle życzą.
Więc czym prędzej zapytałem, czy zechce mi towarzyszyć, a ona – mimo że miała już zaplanowany wieczór (aerobik) – zgodziła się.
Potwierdziłem zatem Pani o aksamitnym głosie, że dwa rezerwuję... i stało się.
Popołudniu pojechaliśmy romantycznie... tramwajem... Wiadomo, tylko szaleniec może „jechać”samochodem przez Kraków w godzinach szczytu... Słyszałem, że sam Prezydent Miasta Krakowa zrywa się wcześniej z pracy, aby uniknąć korków... a w MPK jeździ z ochroną tylko podczas wyborów.
Tramwaj był zatłoczony jak ulice tego miasta... Falujący tłum rzucił mnie wprost na siedzenie dla ciężarnych... Wiem, że ostatnio przytyłem, ale żeby aż tak?! Moją koncertową partnerkę pospólstwo rzuciło w drugim kierunku... Nie zdążyłem chwycić jej za rękę... normalnie jak na Titanicu. Ona, lecąc w powietrzu, uchwyciła się rurki pod sufitem. Ponieważ jest niskiego wzrostu, zawisła nie dotykając podłogi. Ścisk był tak potworny, że przypomniał mi się kolega, który w takich chwilach zwykł mawiać: „Dobrze, że są na świecie geje, bo przynajmniej jest gdzie palec włożyć” i tak udało nam się dobrnąć do celu podróży... Ona dyndając – ja robiąc za ciężarną. Teraz należało się tylko przedostać do drzwi bacząc, by przy tym manewrze nie utracić portfela lub torebki... Przypominałem szarżującego zawodnika amerykańskiego footballu, ona zaś była niesiona falą niczym na koncercie rockowym... po czym tramwaj wypluł nas jak wielka ryba Jonasza na tych, którzy oczekiwali, aby odbyć dalszą podróż.
Kiedy udało nam się otrząsnąć i poprawić ubrania, które przeszył istny crash-test, chwiejnym krokiem podążyliśmy do kawiarni na ucztę duchową.
Pani aksamitna usłyszawszy moje pytania o rezerwację, natychmiast stwierdziła, że rozpoznaje mnie po głosie i nie musiałem publicznie cytować swojego przydługawego nazwiska... wiadomo RODO... wiadomo Wędrowny Kaznodzieja.
Uiściłem należność i zostaliśmy dla bezpieczeństwa zakuci w papierowe kajdany... Taki zwyczaj... Inni stawiają pieczątki, aby wykluczyć słuchaczy na gapę lub na krzywego ryja.
Następnie Pani wręczyła nam paragon wraz ze śpiewnikami, co wzbudziło we mnie zaniepokojenie, bo oprócz wcześniej zacytowanego spotkania śpiewaczego widniały inne litery: „pieśni eschatologiczne”. Zmroziło mnie... trupie pieśni? Dobra, niech śpiewa, byle nam nie kazał. Moja partnerka pobladła na licu i przeczuwając najgorsze, wyszeptała: „Boże, ja miałam czwórkę z muzyki” i zaparła się nieco, jakby ją wpychano żywcem do grobu. Mały młody fanklub Struga napierając, poniósł nas do środka. Usiedliśmy przy otwartym oknie jakby licząc, że to jest jedyna droga ucieczki. Z podwórza powiewało rześkie powietrze. Na skrzypiącym obracanym krześle siedział Pan artysta, twarzą do zajmujących miejsca... W lwiej części byli to ludzie młodzi z dominantą rodzaju żeńskiego, tuż za nim stał czarny krokodyl, który miał zamknięta paszczę, a klawiatura również była milcząco nieczynna. Pan Strug oznajmił, że będziemy śpiewać pieśni... żałobne, a w zasadzie trupie... Domyśliłem się, że a cappella. Pomyślałem... może jednak zamknę okno, bo jak zacznę wyć różnymi modulacjami regionów Polski, to niechybnie dołączą się do tego chóry bezdomnych psów, a może i wilcy przyjdą... Już nie wspomnę, że byliśmy w pobliżu żydowskiego cmentarza.... Strach pomyśleć, co by się stało, gdyby tamtejsze duszyczki to usłyszały.
Spotkaniu ton nadawał sam Pan Pieśniarz... niczym zapiewajło, profesjonalnie dyrygując uczestnikami... Ja, mając pierwszy stopień muzyczny – czyli słyszę jak jest cisza lub jak coś wydaje dźwięki – w większości śpiewałem z playbacku, korzystając z dźwięków, które wydawali inni. Obok mnie siedziała towarzyszka dzisiejszej koncertowej randki, blada z zaciśniętymi ustami. Wcale jej się nie dziwię… Czytała takie wyśpiewywane słowa: „Pogrzebmyż to ciało w grobie”, „Już idę do grobu smutnego, ciemnego”, „Wczoraj się świeciła, dziś spróchniała” itd. – i to przez dwie godziny.
Wyszliśmy mocno zdołowani... W necie było napisane, że za dwie stówki można jeszcze zjeść kolację z artystą... Mnie po wydaniu 120 złotych na bilety (nie liczę biletów MPK, ostatnio drastycznie podrożały) i tekstów, które słyszałem, nic nie przeszłoby przez gardło... Jeno tylko starczyło mi odwagi na podanie dłoni Panu Adamowi S.
Wracaliśmy nocą, pieszo, przez iluminowany Kraków... Ona pewnie była zdziwiona zaproszeniem, chociaż w głębi serca myślała, że jestem romantyczny, proponując jej taki długi piękny spacer po mieście... Ja szczęśliwy, że nie pada i wkurwiony na maxa... Bez koncertu, spłukany na jakieś pogrzebowe pieśni, które za free słucham jeżdżąc po polskich wsiach i miastach, i do tego nie mam nawet na Ubera... że nie wspomnę już o zatłoczonym tramwaju. Kiedy wieczorem wszedłem do wanny, aby zmyć kurz dnia codziennego, zauważyłem, że nie jestem całkiem nagi... na prawej ręce wisiała mi trudno usuwalna papierowo-foliowa obręcz... Jakby mówiła do mnie: memento mori…
Że myśmy to przeżyli... Dzielna kobitka.
Pozdrawia Was Kaznodzieja Wędrowny
Jak obłędny rycerz (nie mylić z błędnym rycerzem) może przeżyć tak trudny czas i nie zardzewieć…
Jak to jak... trzeba iść między ludzi, więc ku mojej radości pojawił się na Fb post promujący występ ulubionego pieśniarza „Adam Strug spotkanie śpiewacze”
Pomyślałem... Leśmian, Soyka i te klimaty, super!
Jednak samo wydarzenie wzbudziło we mnie lekkie podejrzenie... Jak to? Sam wielki Strug (nie mylić z ręcznym narzędziem do obróbki skrawaniem drewna i materiałów drewnopochodnych) wystąpi w jakiejś małej mizernej gospodzie, a nie np. w Centrum Kongresowym ICE lub w Tauron Arenie?
Jednak pomyślałem, że wielcy artyści mają różne kaprysy i pewnie to jest właśnie jeden z tych kaprysów... i to mnie uśpiło.
Zanurzywszy się w codzienności prozy życia i codziennej walce z wiatrakami, ocknąłem się w dniu wydarzenia z przerażeniem, że nie kupiłem biletu... Wprawdzie miałem alternatywę pójścia na wykład do IPN-u, ale jednak chciałem posłuchać Adama.
Byłem pewny, że już po czasie i bilety zostały wyprzedane... Znając jednak siłę i moc mojego głosu (wszakże niejednokrotnie doświadczałem, jak białki usłyszawszy mój tempr, natychmiast mdlały lub na chwilę traciły mowę, a nieraz i głowę, że z kultury nie wspomnę o innych stratach), postanowiłem zadzwonić.
Kiedy wybrałem ostatni numer i nacisnąłem słuchawkę, usłyszałem aksamitny głos kobiecy, która usłyszawszy moje zapytanie:
Czy można kupić jeszcze bilet na dzisiejszy koncert Adama Struga?
Odpowiedziała:
Tak... są jeszcze bilety... mogę panu dwa zarezerwować.
A kiedy udało mi się wynegocjować dobrą cenę, pomyślałem... działa! Ale ale, dwa!? Wszak miałem iść sam!
Pośpiesznie zacząłem szukać w myślach, która z licznych dam dworu może chcieć spędzić ten wieczór w moim towarzystwie.
Muszę Was zapewnić, że to nie jest prosta sprawa... Wszak na dzień doby odpadają te, co mają akurat trudne dni lub te, które właśnie rozbolała głowa… itd. Padło więc na wrażliwą istotę, chociaż o dębowym uchu, której od dawana co niektórzy wmawiają, że powinna wyjść za poetę... Nie wiem, dlaczego jej tak źle życzą.
Więc czym prędzej zapytałem, czy zechce mi towarzyszyć, a ona – mimo że miała już zaplanowany wieczór (aerobik) – zgodziła się.
Potwierdziłem zatem Pani o aksamitnym głosie, że dwa rezerwuję... i stało się.
Popołudniu pojechaliśmy romantycznie... tramwajem... Wiadomo, tylko szaleniec może „jechać”samochodem przez Kraków w godzinach szczytu... Słyszałem, że sam Prezydent Miasta Krakowa zrywa się wcześniej z pracy, aby uniknąć korków... a w MPK jeździ z ochroną tylko podczas wyborów.
Tramwaj był zatłoczony jak ulice tego miasta... Falujący tłum rzucił mnie wprost na siedzenie dla ciężarnych... Wiem, że ostatnio przytyłem, ale żeby aż tak?! Moją koncertową partnerkę pospólstwo rzuciło w drugim kierunku... Nie zdążyłem chwycić jej za rękę... normalnie jak na Titanicu. Ona, lecąc w powietrzu, uchwyciła się rurki pod sufitem. Ponieważ jest niskiego wzrostu, zawisła nie dotykając podłogi. Ścisk był tak potworny, że przypomniał mi się kolega, który w takich chwilach zwykł mawiać: „Dobrze, że są na świecie geje, bo przynajmniej jest gdzie palec włożyć” i tak udało nam się dobrnąć do celu podróży... Ona dyndając – ja robiąc za ciężarną. Teraz należało się tylko przedostać do drzwi bacząc, by przy tym manewrze nie utracić portfela lub torebki... Przypominałem szarżującego zawodnika amerykańskiego footballu, ona zaś była niesiona falą niczym na koncercie rockowym... po czym tramwaj wypluł nas jak wielka ryba Jonasza na tych, którzy oczekiwali, aby odbyć dalszą podróż.
Kiedy udało nam się otrząsnąć i poprawić ubrania, które przeszył istny crash-test, chwiejnym krokiem podążyliśmy do kawiarni na ucztę duchową.
Pani aksamitna usłyszawszy moje pytania o rezerwację, natychmiast stwierdziła, że rozpoznaje mnie po głosie i nie musiałem publicznie cytować swojego przydługawego nazwiska... wiadomo RODO... wiadomo Wędrowny Kaznodzieja.
Uiściłem należność i zostaliśmy dla bezpieczeństwa zakuci w papierowe kajdany... Taki zwyczaj... Inni stawiają pieczątki, aby wykluczyć słuchaczy na gapę lub na krzywego ryja.
Następnie Pani wręczyła nam paragon wraz ze śpiewnikami, co wzbudziło we mnie zaniepokojenie, bo oprócz wcześniej zacytowanego spotkania śpiewaczego widniały inne litery: „pieśni eschatologiczne”. Zmroziło mnie... trupie pieśni? Dobra, niech śpiewa, byle nam nie kazał. Moja partnerka pobladła na licu i przeczuwając najgorsze, wyszeptała: „Boże, ja miałam czwórkę z muzyki” i zaparła się nieco, jakby ją wpychano żywcem do grobu. Mały młody fanklub Struga napierając, poniósł nas do środka. Usiedliśmy przy otwartym oknie jakby licząc, że to jest jedyna droga ucieczki. Z podwórza powiewało rześkie powietrze. Na skrzypiącym obracanym krześle siedział Pan artysta, twarzą do zajmujących miejsca... W lwiej części byli to ludzie młodzi z dominantą rodzaju żeńskiego, tuż za nim stał czarny krokodyl, który miał zamknięta paszczę, a klawiatura również była milcząco nieczynna. Pan Strug oznajmił, że będziemy śpiewać pieśni... żałobne, a w zasadzie trupie... Domyśliłem się, że a cappella. Pomyślałem... może jednak zamknę okno, bo jak zacznę wyć różnymi modulacjami regionów Polski, to niechybnie dołączą się do tego chóry bezdomnych psów, a może i wilcy przyjdą... Już nie wspomnę, że byliśmy w pobliżu żydowskiego cmentarza.... Strach pomyśleć, co by się stało, gdyby tamtejsze duszyczki to usłyszały.
Spotkaniu ton nadawał sam Pan Pieśniarz... niczym zapiewajło, profesjonalnie dyrygując uczestnikami... Ja, mając pierwszy stopień muzyczny – czyli słyszę jak jest cisza lub jak coś wydaje dźwięki – w większości śpiewałem z playbacku, korzystając z dźwięków, które wydawali inni. Obok mnie siedziała towarzyszka dzisiejszej koncertowej randki, blada z zaciśniętymi ustami. Wcale jej się nie dziwię… Czytała takie wyśpiewywane słowa: „Pogrzebmyż to ciało w grobie”, „Już idę do grobu smutnego, ciemnego”, „Wczoraj się świeciła, dziś spróchniała” itd. – i to przez dwie godziny.
Wyszliśmy mocno zdołowani... W necie było napisane, że za dwie stówki można jeszcze zjeść kolację z artystą... Mnie po wydaniu 120 złotych na bilety (nie liczę biletów MPK, ostatnio drastycznie podrożały) i tekstów, które słyszałem, nic nie przeszłoby przez gardło... Jeno tylko starczyło mi odwagi na podanie dłoni Panu Adamowi S.
Wracaliśmy nocą, pieszo, przez iluminowany Kraków... Ona pewnie była zdziwiona zaproszeniem, chociaż w głębi serca myślała, że jestem romantyczny, proponując jej taki długi piękny spacer po mieście... Ja szczęśliwy, że nie pada i wkurwiony na maxa... Bez koncertu, spłukany na jakieś pogrzebowe pieśni, które za free słucham jeżdżąc po polskich wsiach i miastach, i do tego nie mam nawet na Ubera... że nie wspomnę już o zatłoczonym tramwaju. Kiedy wieczorem wszedłem do wanny, aby zmyć kurz dnia codziennego, zauważyłem, że nie jestem całkiem nagi... na prawej ręce wisiała mi trudno usuwalna papierowo-foliowa obręcz... Jakby mówiła do mnie: memento mori…
Że myśmy to przeżyli... Dzielna kobitka.
Pozdrawia Was Kaznodzieja Wędrowny
środa, 13 listopada 2019
Już czas
1.
Wylecz się z kompleksów
zamieszkaj wśród świętych
to najlepsze lekarstwo
bądź święty
2.
Omijaj ulice fałszywych proroków
to kurtyzany podpierające latarnie
namaluj barwy wojenne na twarzy
walcz
3.
Nie trać czasu na zerkanie wstecz
historię może tylko uleczyć Stwórca
czynami uwierzytelnia się słowa
czyń dobro
4.
Przytul się do tych co kochają
to z nich płynie moc miłości
bywa że źródło kapłańskie już suche
zostań kapłanem
5.
Jeżeli chcesz ocalić swoje dzieci
odziej się w zbroję prawdy
ciemność już nadciąga
zapal pochodnie
6.
Świat potrzebuje twojej krwi
już słychać trąby Jerycha
nie lękaj się i tak kule Pan Bóg nosi
jesteś żołnierzem
7.
Oswajaj strach piosenką
świat bez muzyki jest bezduszny
słuchaj melodii wiatru
śpiewaj Panu
8.
Namaluj herb na piersi
nie bądź anonimowy
niech wróg wie z czyjej ręki ginie
miej zasady
9.
Broń sztuki która zgina kolana
ochroń przed ogniem świątynie
stań w głównej nawie
miej lwie serce
10.
prawdziwa nauka nie wyklucza Stwórcy
pozwala poznać Ci mikro i makro świat
życie zbyt krótkie abyś odkrył wszechrzeczy
podróżuj
gdy byłem dzieckiem widziałem jak dziecko...
już czas
Wylecz się z kompleksów
zamieszkaj wśród świętych
to najlepsze lekarstwo
bądź święty
2.
Omijaj ulice fałszywych proroków
to kurtyzany podpierające latarnie
namaluj barwy wojenne na twarzy
walcz
3.
Nie trać czasu na zerkanie wstecz
historię może tylko uleczyć Stwórca
czynami uwierzytelnia się słowa
czyń dobro
4.
Przytul się do tych co kochają
to z nich płynie moc miłości
bywa że źródło kapłańskie już suche
zostań kapłanem
5.
Jeżeli chcesz ocalić swoje dzieci
odziej się w zbroję prawdy
ciemność już nadciąga
zapal pochodnie
6.
Świat potrzebuje twojej krwi
już słychać trąby Jerycha
nie lękaj się i tak kule Pan Bóg nosi
jesteś żołnierzem
7.
Oswajaj strach piosenką
świat bez muzyki jest bezduszny
słuchaj melodii wiatru
śpiewaj Panu
8.
Namaluj herb na piersi
nie bądź anonimowy
niech wróg wie z czyjej ręki ginie
miej zasady
9.
Broń sztuki która zgina kolana
ochroń przed ogniem świątynie
stań w głównej nawie
miej lwie serce
10.
prawdziwa nauka nie wyklucza Stwórcy
pozwala poznać Ci mikro i makro świat
życie zbyt krótkie abyś odkrył wszechrzeczy
podróżuj
gdy byłem dzieckiem widziałem jak dziecko...
już czas
środa, 30 października 2019
Moja i nie moja Ojczyzna
Rabka Zaryte - Rabka Zdrój – Olszówka - Rabka Zaryte
Na początku w kwiatach Chrystus zafrasowany, a jest się czym frasować…
Następnie duży darmowy parking samochodowy, tuż obok sklepu „Lewiatan”. Pogoda piękna, więc zaparkowanych rumaków dziś wiela. Właściciele lwiej części z nich udali się na Luboń Wielki, zaś ja z moim wiernym druhem - w odwrotnym kierunku.
Zaraz za torowiskiem, któremu właśnie wymieniają podkłady kolejowe, stoi stylowy kościół MB Częstochowskiej, której dzwonnica obwieszcza „Anioł Pański”.
Miejscowość snuje się sobotnim rytmem... Gdzieś słychać piłę... Gdzieś unosi się dym przedobiedni z komina, tym samym wspomagając leniwie ustępującą mgłę.
Stok jest północny, obfity w spragnioną rosę, która nie tylko testuje nieprzemakalność moich nowych butów, ale również sięgając do nogawek spodni, powoduje wrażenie, jakby chciała mi je ściągnąć. Zaciskam pasa i tym sposobem uniemożliwiam jej ten niecny proceder, a słońce nieśmiało wychylając swą twarz za łysych koron buków, gwarantuje mi, że niebawem nogawki będą suche.
Las jest już gotowy na przyjęcie kołderki zimy, jeszcze tylko białe brzozy łakomie pobierają słodycze słońca, ryzykownie czekając do ostatniej chwili ze zrzuceniem liści.
Teraz idę mocniej ku wniesieniu Królewskiej Góry. Po drodze napotykam zapomnianą i zdziesiątkowaną Drogę Krzyżową. Stacje w opłakanym stanie, jak samotne panny czekają, żeby ktoś się przy nich zatrzymał, zagadał. Gdzie podziali się twórcy, ich dzieci lub ci, którzy się tu zatrzymywali? Nie wiem. Zaś diabeł w przebraniu czasu chowa je w sieci pajęczej, gałęziej lub wiatrem swego oddechu zgania je z drzew.
Idąc tą porzuconą Drogę Krzyżową, napotkacie ponad dwudziestopięciometrową drewnianą wieżę widokową na Palczówce. Widok z niej na cztery strony świata, a każdy zależny od kaprysu pogody. Dziś mlekiem mgły zalane: od północy Beskid Wyspowy, ze wschodu Gorce, a na południu Tatry, prawie niewidoczne, zaś z zachodu Babia Góra w bieli się skrada.
Tu u stóp wieży w wyjątkowym cieple jak na koniec października swój zjadam posiłek.
Orkiszowy chleb własnego wypieku obficie posmarowany masłem, w którym wygodnie usadowiła się szynka parmeńska z lekka posypana ziołami św. Hildegardy. Wilgotność smaku malinówki powoli mnie przenika. Za napój rozkoszy służy mi samotność i tutejsza cisza.
Wyruszając w dalszą podróż, napotykam młodego tubylca, który siedząc na gałęzi powalonego drzewa, przesuwa palec po ekranie swojego telefonu i nie podnosi wzroku. Dobrym dniem mnie pozdrawia... Odpowiadam, aczkolwiek nie wiem, czy to było do mnie.
Przede mną przełęcz między Banią a Grzebieniem. Po prawej ręce gdzieś pozostała kaplica MB Płaczącej... Pewnie płacze nad ziemią, której nikt nie chce uprawiać... Jedynie od czasu do czasu za unijne pieniądze ktoś strzyże jej kwiecisto zielone włosy... Czy nikt się nie zastanawia, co się stanie, gdy Unia upadnie? No chyba że z braku laku zjemy wtedy już nie tak młodą noblistkę… Wszak „sztuczna jest granica między zwierzęciem a człowiekiem”.
Schodząc do Rabki Zdroju od strony północnej miasta ulicą Tadeusza Kościuszki, napotykam nazwy domów nawiązujące do osoby Naczelnika. Ogólnie ten rejon miasta wygląda raczej ponuro. Zamknięty budynek szpitalny czy ośrodek wychowawczy z dwuznaczną rzeźbą przed głównym wejściem popadają w ruinę. Inne domy z historią i rabczańską architekturą nie mają się lepiej - w dużej części stojąc umierają. Serce się kraje, że w porę nie oddano je w dobre ręce... Nie znajduję usprawiedliwienia dla takiego stanu rzeczy. Wiadomo, Rabka to nie Warszawa, tu raczej nie ma chętnych do dzikiej reprywatyzacji, ale może się mylę… Pewnikiem była, tylko raczej miała za zadanie przyspieszyć upadek uzdrowiska. W każdym razie Rabka cieszy się coraz gorszą estymą, nie tylko na Podhalu. Smutne... Prowincja mogłaby być motorem napędowym państwa, a jednak nie jest.
Obecnie towarzyszy mi strumyk Słonka, który biegnie obok ulicy św. Jana Pawła II, przechodzącej w ulicę Poniatowskiego. Po drodze napotykam radosną grupkę słoni - z ich uniesionych trąb tryskają strumienie wody... Ta radość będzie trwała do czasu... tak długo, aż przyjdzie pierwszy mróz.
Śliczna dziewczynka w regionalnym stroju stoi przy płocie, patrząc w kierunku sklepu monopolowego. Ta branża jako jedna z niewielu oparła się wielkim sieciom handlowym... Alkohol 24h... Czytaj: kiedyś melina... Co dziecina myśli, czy tu zostanie, czy wróci... nie wiem. Ta część miasta, mimo pustych lokali z tabliczką „wynajmę”, tętni życiem, a domy raczej nie tworzą jednej harmonii architektonicznej. O tej porze można tu spotkać turystów schodzących ze schroniska na Maciejowej lub z Gorców.
Skręcając przy Plaskówce, kradnę przydrożnej jabłoni jej owoc, po który nikt nie chce sięgać. Po nachyleniu gałęzi inne jabłka garną się do mnie, spadając mi prosto pod nogi. Wgryzam się w ich pomarszczoną skórę przypominającą zmarszczki starego człowieka, a one odwzajemniają mi się słodkim, soczystym miąższem.
Dalej droga prowadzi Do Dziada i Do Malarza.
Obróciwszy się przez lewe ramię, zauważam piękny widok na Luboń Wielki i ten krzyż z przesłaniem wypalonym na desce.
W pobliżu krzyża pasie się stado owiec otoczonych elektrycznym pasterzem... Tak...każdy ma w sobie takiego postawionego pasterza... Taką swoistą granicę, do której jak się kto zbliży, to może być porażonym, a gdy kto ją przejdzie, narazi się na atak wilków, które tylko na to czekają... Ba, nawet wilki mają taką granicę.
Z dala od strony zawietrznej młody byczek, wyczuwszy lub zobaczywszy mnie, szykuje się jakby do korridy, kopiąc nerwowo raciczką w rozjeżdżonej traktorami błotnistej drodze.
Idę stanowczo ku niemu. Kiedy się zbliżam na odległość kilku metrów, młokos tchórzy, przeskakując drut pod napięciem - i wraca do stada... W stadzie raźniej i bezpieczniej.
Moda na czerwonoskórych wraca... Jeżeli tu stoi wigwam, to nie dziwota, że POpaprańcy przywrócili ich z powrotem do polityki – tego, Panie Schetyna, Ci historia nie zapomni... Tego Ci nasi waleczni przodkowie nie wybaczą... Uwierz, Polska Ci za to zapłaci i to nie będzie lewa faktura.
Za płotem jesienne lampiony kołyszą się na wietrze.
Pojawiła się też asfaltowa droga, której stan świadczy o osuwiskach ziemi, a garbate drzewa tylko to zjawisko potwierdzają.
Napotkany uśmiechnięty, pozytywny mężczyzna, którego nie stać na dentystę, zagaja do mnie o pogodzie, inny - o urodzie profesorskiej lub kapitana statku - wraz z towarzyszącą mu kobietą zbiera owoce dzikiej róży.
Docieramy do Olszówki, gdzie już z daleka widać kościół z przylegającym do niego cmentarzem. Zbliżający się dzień Wszystkich Świętych wywołał konieczność robienia porządków przy zmarłych, a jesienna aura o letniej twarzy tym pracom błogosławi…
Cmentarz jest przedzielony ulicą. Jedna część jest położona na stromym zboczu, natomiast druga na płaskim terenie. Obok niej znajdują się pozostałości muru kościelnego i plac, na którym kiedyś stał stary drewniany kościół z piętnastowiecznym obrazem Świętej Rodziny. Parafianie wybudowali nową świątynię, a stara pozostała na uboczu - aż w noc z 15 na 16 września 1993 roku kościółek spłonął doszczętnie w niewyjaśnionych okolicznościach. Jakże wymowna jest stojąca samotnie ocalała ambona... Jakże współcześnie... Gdzie się podziały te miliony wiernych i tysiące młodych pod oknem Franciszkańskiej 3? Nie wiem... Wynika z tego, że okrągły stół nie tylko zaszkodził Polsce, ale i temu, co od wieków było jej sumieniem…
Ruszam wolno ze wspomnieniami, które są związane z tym miejscem i świadomością, że cała siła złego uderzyła dziś w młodych, bo przecież to od nich zależy przyszłość - jacy będziemy i jaki będzie Kościół... A Belzebub, wysyłając fałszywych proroków, zwodzi ich wrażliwość, prowadzi na manowce i niszczy podmiotowość człowieka, z której wyrasta szacunek do świata całego... Jak to powiada mądre przysłowie polskie, „dobrymi chęciami jest piekło wybrukowane”.
Owoce pigwowca uśmiechają się do mnie. Są już gotowe do zerwania, więc kilka z nich zabieram na pamiątkę.
Popołudnie sprzyja wypuszczaniu z tutejszych szamb ścieków do rowków melioracyjnych, co skutkuje niezłym fetorem. Jeżeli dodam, że tutejsi rolnicy uprawiają jeszcze pola i właśnie teraz użyźniają je gnojówką i nawozem, to tę część wędrówki nie będzie można zaliczyć do miłej wentylacji płuc.
Na obrzeżach spotykam z lekka opuszczoną kapliczkę, odnowioną od strony wymalowanych szlaków turystycznych.
Las jest wysłany dywanem szeleszczących liści, co skutecznie informuje dziki, które urządziły sobie piknik pod buczyną, że zbliża się ktoś nieproszony. Pozostały tylko po nich ślady racic, świeżo odrzuconej darni i zapach ich futra.
Rosa powoli gasi słońce i niczym służąca myje mi buty. Pomny jej figli tym razem już zawczasu podwijam spodnie.
Szlak dobiega ku końcowi, jeszcze tylko niepewny mostek przez Rabę i na pożegnanie zamoczenie rąk w rzece, co potwierdza czucie w moich dłoniach.
Nie jest łatwo dojść do celu, właśnie pojawia się dziwna przeszkoda. Na polnej drodze uwiązana na łańcuchu pasie się krowa, łypiąc groźnie na mnie okiem. Mało tego, stoi w poprzek tak, że nie sposób jej obejść. Co robię? Uderzam w jej czułe miejsce, pochylając się w kierunku wymion, a ona uskakuje niczym sarenka. Dobrze jest znać czułe miejsca przeciwnika... Patrzcie, niby taka głupia krowa, a nie dała się wydoić - w przeciwieństwie do niejednego człowieka.
Teraz postało tylko przejść przez tory, obok których dwóch tubylców pośpiesznie traktorem zbiera stare podkłady kolejowe. Mówię im staropolskie „Szczęść Boże”, chociaż nie jestem przekonany, czy powinienem w tej sytuacji.
Coś nie mogę dojść do mojego rumaka, bo właśnie wiekowa rabczanko-zaryczanka (90+) z przekrzywioną zalotnie chustką na głowie, w koronkowej pomiętej białej bluzce i kwiecistej, sięgającej poza kolana spódnicy, spod której wystają nogi ułożone w kształt litery V, odziane w ładne czarne trzewiczki, widząc dziwaka z piórem czarnego bociana w kapeluszu, nie mogła się powstrzymać, aby figlarnie nie zagaić:
- Skąd idziecie? Z Lubonia? - chociaż idę dokładnie od drugiej strony.
Wyjaśniam jej skąd, ale mam wrażenie, że psiekrwia dokładnie wie, skąd lezę. Natychmiast przejmuję inicjatywę w rozmowie i to ja zaczynam wypytywać:
- A Wy to coście się tak ładnie ubrali? Idziecie na jaką dyskotekę czy co?
Góralka śmieje się, a oczy płoną jej wspomnieniem. Życzymy sobie zdrowia... O tyle to uzasadnione, że właśnie przyjechało na sygnale pogotowie ratunkowe z Limanowej do jednego z domostw.
Wreszcie docieram do rumaka i wiecie co mnie zastanowiło? Przez całą drogę nie słyszałem języka ukraińskiego, a to nawet w górach coraz rzadziej mi się zdarza.
Dziękuję za wspólną podróż.
Na początku w kwiatach Chrystus zafrasowany, a jest się czym frasować…
Następnie duży darmowy parking samochodowy, tuż obok sklepu „Lewiatan”. Pogoda piękna, więc zaparkowanych rumaków dziś wiela. Właściciele lwiej części z nich udali się na Luboń Wielki, zaś ja z moim wiernym druhem - w odwrotnym kierunku.
Zaraz za torowiskiem, któremu właśnie wymieniają podkłady kolejowe, stoi stylowy kościół MB Częstochowskiej, której dzwonnica obwieszcza „Anioł Pański”.
Miejscowość snuje się sobotnim rytmem... Gdzieś słychać piłę... Gdzieś unosi się dym przedobiedni z komina, tym samym wspomagając leniwie ustępującą mgłę.
Stok jest północny, obfity w spragnioną rosę, która nie tylko testuje nieprzemakalność moich nowych butów, ale również sięgając do nogawek spodni, powoduje wrażenie, jakby chciała mi je ściągnąć. Zaciskam pasa i tym sposobem uniemożliwiam jej ten niecny proceder, a słońce nieśmiało wychylając swą twarz za łysych koron buków, gwarantuje mi, że niebawem nogawki będą suche.
Las jest już gotowy na przyjęcie kołderki zimy, jeszcze tylko białe brzozy łakomie pobierają słodycze słońca, ryzykownie czekając do ostatniej chwili ze zrzuceniem liści.
Teraz idę mocniej ku wniesieniu Królewskiej Góry. Po drodze napotykam zapomnianą i zdziesiątkowaną Drogę Krzyżową. Stacje w opłakanym stanie, jak samotne panny czekają, żeby ktoś się przy nich zatrzymał, zagadał. Gdzie podziali się twórcy, ich dzieci lub ci, którzy się tu zatrzymywali? Nie wiem. Zaś diabeł w przebraniu czasu chowa je w sieci pajęczej, gałęziej lub wiatrem swego oddechu zgania je z drzew.
Idąc tą porzuconą Drogę Krzyżową, napotkacie ponad dwudziestopięciometrową drewnianą wieżę widokową na Palczówce. Widok z niej na cztery strony świata, a każdy zależny od kaprysu pogody. Dziś mlekiem mgły zalane: od północy Beskid Wyspowy, ze wschodu Gorce, a na południu Tatry, prawie niewidoczne, zaś z zachodu Babia Góra w bieli się skrada.
Tu u stóp wieży w wyjątkowym cieple jak na koniec października swój zjadam posiłek.
Orkiszowy chleb własnego wypieku obficie posmarowany masłem, w którym wygodnie usadowiła się szynka parmeńska z lekka posypana ziołami św. Hildegardy. Wilgotność smaku malinówki powoli mnie przenika. Za napój rozkoszy służy mi samotność i tutejsza cisza.
Wyruszając w dalszą podróż, napotykam młodego tubylca, który siedząc na gałęzi powalonego drzewa, przesuwa palec po ekranie swojego telefonu i nie podnosi wzroku. Dobrym dniem mnie pozdrawia... Odpowiadam, aczkolwiek nie wiem, czy to było do mnie.
Przede mną przełęcz między Banią a Grzebieniem. Po prawej ręce gdzieś pozostała kaplica MB Płaczącej... Pewnie płacze nad ziemią, której nikt nie chce uprawiać... Jedynie od czasu do czasu za unijne pieniądze ktoś strzyże jej kwiecisto zielone włosy... Czy nikt się nie zastanawia, co się stanie, gdy Unia upadnie? No chyba że z braku laku zjemy wtedy już nie tak młodą noblistkę… Wszak „sztuczna jest granica między zwierzęciem a człowiekiem”.
Schodząc do Rabki Zdroju od strony północnej miasta ulicą Tadeusza Kościuszki, napotykam nazwy domów nawiązujące do osoby Naczelnika. Ogólnie ten rejon miasta wygląda raczej ponuro. Zamknięty budynek szpitalny czy ośrodek wychowawczy z dwuznaczną rzeźbą przed głównym wejściem popadają w ruinę. Inne domy z historią i rabczańską architekturą nie mają się lepiej - w dużej części stojąc umierają. Serce się kraje, że w porę nie oddano je w dobre ręce... Nie znajduję usprawiedliwienia dla takiego stanu rzeczy. Wiadomo, Rabka to nie Warszawa, tu raczej nie ma chętnych do dzikiej reprywatyzacji, ale może się mylę… Pewnikiem była, tylko raczej miała za zadanie przyspieszyć upadek uzdrowiska. W każdym razie Rabka cieszy się coraz gorszą estymą, nie tylko na Podhalu. Smutne... Prowincja mogłaby być motorem napędowym państwa, a jednak nie jest.
Obecnie towarzyszy mi strumyk Słonka, który biegnie obok ulicy św. Jana Pawła II, przechodzącej w ulicę Poniatowskiego. Po drodze napotykam radosną grupkę słoni - z ich uniesionych trąb tryskają strumienie wody... Ta radość będzie trwała do czasu... tak długo, aż przyjdzie pierwszy mróz.
Śliczna dziewczynka w regionalnym stroju stoi przy płocie, patrząc w kierunku sklepu monopolowego. Ta branża jako jedna z niewielu oparła się wielkim sieciom handlowym... Alkohol 24h... Czytaj: kiedyś melina... Co dziecina myśli, czy tu zostanie, czy wróci... nie wiem. Ta część miasta, mimo pustych lokali z tabliczką „wynajmę”, tętni życiem, a domy raczej nie tworzą jednej harmonii architektonicznej. O tej porze można tu spotkać turystów schodzących ze schroniska na Maciejowej lub z Gorców.
Skręcając przy Plaskówce, kradnę przydrożnej jabłoni jej owoc, po który nikt nie chce sięgać. Po nachyleniu gałęzi inne jabłka garną się do mnie, spadając mi prosto pod nogi. Wgryzam się w ich pomarszczoną skórę przypominającą zmarszczki starego człowieka, a one odwzajemniają mi się słodkim, soczystym miąższem.
Dalej droga prowadzi Do Dziada i Do Malarza.
Obróciwszy się przez lewe ramię, zauważam piękny widok na Luboń Wielki i ten krzyż z przesłaniem wypalonym na desce.
W pobliżu krzyża pasie się stado owiec otoczonych elektrycznym pasterzem... Tak...każdy ma w sobie takiego postawionego pasterza... Taką swoistą granicę, do której jak się kto zbliży, to może być porażonym, a gdy kto ją przejdzie, narazi się na atak wilków, które tylko na to czekają... Ba, nawet wilki mają taką granicę.
Z dala od strony zawietrznej młody byczek, wyczuwszy lub zobaczywszy mnie, szykuje się jakby do korridy, kopiąc nerwowo raciczką w rozjeżdżonej traktorami błotnistej drodze.
Idę stanowczo ku niemu. Kiedy się zbliżam na odległość kilku metrów, młokos tchórzy, przeskakując drut pod napięciem - i wraca do stada... W stadzie raźniej i bezpieczniej.
Moda na czerwonoskórych wraca... Jeżeli tu stoi wigwam, to nie dziwota, że POpaprańcy przywrócili ich z powrotem do polityki – tego, Panie Schetyna, Ci historia nie zapomni... Tego Ci nasi waleczni przodkowie nie wybaczą... Uwierz, Polska Ci za to zapłaci i to nie będzie lewa faktura.
Za płotem jesienne lampiony kołyszą się na wietrze.
Pojawiła się też asfaltowa droga, której stan świadczy o osuwiskach ziemi, a garbate drzewa tylko to zjawisko potwierdzają.
Napotkany uśmiechnięty, pozytywny mężczyzna, którego nie stać na dentystę, zagaja do mnie o pogodzie, inny - o urodzie profesorskiej lub kapitana statku - wraz z towarzyszącą mu kobietą zbiera owoce dzikiej róży.
Docieramy do Olszówki, gdzie już z daleka widać kościół z przylegającym do niego cmentarzem. Zbliżający się dzień Wszystkich Świętych wywołał konieczność robienia porządków przy zmarłych, a jesienna aura o letniej twarzy tym pracom błogosławi…
Cmentarz jest przedzielony ulicą. Jedna część jest położona na stromym zboczu, natomiast druga na płaskim terenie. Obok niej znajdują się pozostałości muru kościelnego i plac, na którym kiedyś stał stary drewniany kościół z piętnastowiecznym obrazem Świętej Rodziny. Parafianie wybudowali nową świątynię, a stara pozostała na uboczu - aż w noc z 15 na 16 września 1993 roku kościółek spłonął doszczętnie w niewyjaśnionych okolicznościach. Jakże wymowna jest stojąca samotnie ocalała ambona... Jakże współcześnie... Gdzie się podziały te miliony wiernych i tysiące młodych pod oknem Franciszkańskiej 3? Nie wiem... Wynika z tego, że okrągły stół nie tylko zaszkodził Polsce, ale i temu, co od wieków było jej sumieniem…
Ruszam wolno ze wspomnieniami, które są związane z tym miejscem i świadomością, że cała siła złego uderzyła dziś w młodych, bo przecież to od nich zależy przyszłość - jacy będziemy i jaki będzie Kościół... A Belzebub, wysyłając fałszywych proroków, zwodzi ich wrażliwość, prowadzi na manowce i niszczy podmiotowość człowieka, z której wyrasta szacunek do świata całego... Jak to powiada mądre przysłowie polskie, „dobrymi chęciami jest piekło wybrukowane”.
Owoce pigwowca uśmiechają się do mnie. Są już gotowe do zerwania, więc kilka z nich zabieram na pamiątkę.
Popołudnie sprzyja wypuszczaniu z tutejszych szamb ścieków do rowków melioracyjnych, co skutkuje niezłym fetorem. Jeżeli dodam, że tutejsi rolnicy uprawiają jeszcze pola i właśnie teraz użyźniają je gnojówką i nawozem, to tę część wędrówki nie będzie można zaliczyć do miłej wentylacji płuc.
Na obrzeżach spotykam z lekka opuszczoną kapliczkę, odnowioną od strony wymalowanych szlaków turystycznych.
Las jest wysłany dywanem szeleszczących liści, co skutecznie informuje dziki, które urządziły sobie piknik pod buczyną, że zbliża się ktoś nieproszony. Pozostały tylko po nich ślady racic, świeżo odrzuconej darni i zapach ich futra.
Rosa powoli gasi słońce i niczym służąca myje mi buty. Pomny jej figli tym razem już zawczasu podwijam spodnie.
Szlak dobiega ku końcowi, jeszcze tylko niepewny mostek przez Rabę i na pożegnanie zamoczenie rąk w rzece, co potwierdza czucie w moich dłoniach.
Nie jest łatwo dojść do celu, właśnie pojawia się dziwna przeszkoda. Na polnej drodze uwiązana na łańcuchu pasie się krowa, łypiąc groźnie na mnie okiem. Mało tego, stoi w poprzek tak, że nie sposób jej obejść. Co robię? Uderzam w jej czułe miejsce, pochylając się w kierunku wymion, a ona uskakuje niczym sarenka. Dobrze jest znać czułe miejsca przeciwnika... Patrzcie, niby taka głupia krowa, a nie dała się wydoić - w przeciwieństwie do niejednego człowieka.
Teraz postało tylko przejść przez tory, obok których dwóch tubylców pośpiesznie traktorem zbiera stare podkłady kolejowe. Mówię im staropolskie „Szczęść Boże”, chociaż nie jestem przekonany, czy powinienem w tej sytuacji.
Coś nie mogę dojść do mojego rumaka, bo właśnie wiekowa rabczanko-zaryczanka (90+) z przekrzywioną zalotnie chustką na głowie, w koronkowej pomiętej białej bluzce i kwiecistej, sięgającej poza kolana spódnicy, spod której wystają nogi ułożone w kształt litery V, odziane w ładne czarne trzewiczki, widząc dziwaka z piórem czarnego bociana w kapeluszu, nie mogła się powstrzymać, aby figlarnie nie zagaić:
- Skąd idziecie? Z Lubonia? - chociaż idę dokładnie od drugiej strony.
Wyjaśniam jej skąd, ale mam wrażenie, że psiekrwia dokładnie wie, skąd lezę. Natychmiast przejmuję inicjatywę w rozmowie i to ja zaczynam wypytywać:
- A Wy to coście się tak ładnie ubrali? Idziecie na jaką dyskotekę czy co?
Góralka śmieje się, a oczy płoną jej wspomnieniem. Życzymy sobie zdrowia... O tyle to uzasadnione, że właśnie przyjechało na sygnale pogotowie ratunkowe z Limanowej do jednego z domostw.
Wreszcie docieram do rumaka i wiecie co mnie zastanowiło? Przez całą drogę nie słyszałem języka ukraińskiego, a to nawet w górach coraz rzadziej mi się zdarza.
Dziękuję za wspólną podróż.
piątek, 22 lutego 2019
Elegia dla Jana O.
Zapytał Pan,
chociaż dobrze wiedział.
- Jan – odpowiedział.
Przestrzeń się otworzyła,
klucz hasła znała.
A ci, którzy tytułami się przedstawiali,
orderami i zasługami,
u wrót Pana dalej stali…
Co moje?
Nic nie moje.
Wszystko Twoje.
niedziela, 10 lutego 2019
Matematyk
Wierzę że doczekam jutra
Wierzę że miłujesz mnie
Codzienność to jedna wielka wiara
Wierzę że wyjdę
Wierzę że wrócę
Ona w każdym z nas zapisana
Stwórca zadał nam to równanie
I dał klucz do jego rozwiązania
Gwiazd konstelacje i włosy nasze dawno policzone
A Wielki Matematyk zawsze nieograniczony
Zna przyczynę i jej skutek
Wierzę że przyszedłem
Wierzę że powrócę
Okłamuję Cię kiedy mówię do jutra
Wierzę że miłujesz mnie
Codzienność to jedna wielka wiara
Wierzę że wyjdę
Wierzę że wrócę
Ona w każdym z nas zapisana
Stwórca zadał nam to równanie
I dał klucz do jego rozwiązania
Gwiazd konstelacje i włosy nasze dawno policzone
A Wielki Matematyk zawsze nieograniczony
Zna przyczynę i jej skutek
Wierzę że przyszedłem
Wierzę że powrócę
Okłamuję Cię kiedy mówię do jutra
Subskrybuj:
Posty (Atom)