dla Ukochanej
Pani Profesor Krystyny Pisarek
w czwartą rocznicę odejścia jej do Pana.
Pamiętny tego, że we mnie mieszka rodzic, dorosły i dziecko.
Więc co robię?
Wymykam się z domu po angielsku.
Uciekam, niczym psotne dziecko rodzicom w supermarkecie.
Nic to, że po 13-stej.
Kraków zalany deszczem… Rynek płacze za turystami.
Więc nic tu po mnie… Gdzie można by tu pogody szukać?
Kto rozgoni dla mnie to spiętrzenie chmur?
Jasne, że Król Gór.
Krótka wyliczanka, gdzie jechać.
Siedzi diabeł na stodole i go słoma w tyłek kole
popatrzcie się ludzie święci jak ten diabeł tyłkiem kręci.
Wypada na Gorce, na miejscowość Ponice.
Czyli jadę po nic?!
Wsiadam na swoją białą chabetę i hajda na Zakopiankę,
która dziś bardziej przypomina rwący Dunajec.
Martwi mnie stan rumaka, bo coś rzęzi i buczy.
W trakcie tej szalonej jazdy gołąb przynosi mi życzenia od mamy.
Gdzie jesteś?!... Jadę w góry… Co! To ja dla Ciebie dupku dzwoncy
przygotowałam Twoją ulubioną zupę dyniową na mleku i szarlotkę,
a ty zamiast do mnie, to w góry… zawracaj!!! Ale ja jej nie słucham.
Wyrywam dalej do przodu co sił i obiecuję, że wpadnę wieczorem.
Swoją drogą… ile w tej staruszce mieszka wspaniałego rozbrykanego radosnego dziecka.
Jak Ona bardzo, bardzo, ale to bardzo mnie kocha.
Docieram do zielonego szlaku na Maciejową, przywiązuję wodze do drewnianego płotu.
Ściągam ostrogi mocy i ruszam ku północy.
Najpierw dupek dzwoncy spotyka kogucika i przypomina sobie smak dzieciństwa,
lizaka na patyku na kształt kuraka… pyszny.
O! Dostałem od lasu prezent… różowe narty.
Więc wskakuje na nie i pędzę na złamanie karku.
Widzicie ten śnieg po pachy i ten szron na nartach?
Czujecie tę prędkość, chyba ponad 100km/h.
I ten skok… niczym Małysz i Stoch razem wzięci, wszak żem rano zjadł banana.
Ach, jaka frajda…
I ta duma zwycięzcy i prezentacja sprzętu.
Ale mają uciechę paparazzi.
Pozostawiam je, może jeszcze ktoś inny pojeździ dziś na nich.
Powoli biel zastępuje wiele odcieni zieleni.
Ptaki uskuteczniają swoje trele, las paruje zapachami
i zaprasza mnie na podchody leśne.
Umawiamy się tak… ty będziesz szedł poza szlakiem, a ja ci będę rozwidlał ścieżki.
Na każdym skrzyżowaniu dróg będziesz przypominał sobie nową wyliczankę i szedł
w stronę, w którą odliczanie wypadnie.
Dobrze, z chęcią na to przystaję.
Skrzyżowanie i palec pod budkę, bo za minutkę
budka się zamyka, gości nie przymyka
poniedziałek, wtorek, środa, czwartek, piątek, sobota, niedziela –
budka się otwiera... Dobrze, w prawo.
Kolejne rozwidlenie dróg… W murowanej piwnicy tańcowali zbójnicy,
jak ten pierwszy skoczył w górę, to w suficie zrobił dziurę.
Jak ten drugi tupnął nogą, to się znalazł pod podłogą.
Jak ten trzeci się zawinął, wyleciały drzwi z futryną.
Jak ten czwarty rozweselił, cztery ściany diabli wzięli.
Jak ciupagą rąbnął piąty, poszły w drzazgi wszystkie kąty.
Jak ten szósty zaczął tupać, zawaliła się chałupa, a ten siódmy to był baca,
skoczył w górę i nie wraca. Pewnie siedzi na Giewoncie
i rozmyśla o remoncie… W lewo.
Kolejne skrzyżowanie w kształcie Y.
Pani Zo, Zo, Zo. Pani Sia, Sia, Sia. Pani Zo, pani Sia, pani Zosia męża ma.
A ten mąż, mąż, mąż, pije wciąż, wciąż, wciąż. Trochę wina, trochę wódki i od tego jest malutki.
Przepił do, do, dom, przepił wó, wó, wóz, przepił dom, przepił wóz, żonę na patelni wiózł.
A ta żo, żo, na, a ta na, na, na, a ta żo, a ta na, a ta żona dziecko ma.
A to dzie, dzie, dzie, a to cko, cko, cko, a to dzie, a to cko, a to dziecko smoczek ma.
A ten smo, smo, smo, a ten czek, czek, czek, a ten smo, a ten czek, a ten smoczek dziurę ma.
A ta dziu, dziu, dziu, a ta ra, ra, ra, a ta dziu, a ta ra, a ta dziura plaster ma.
A ten pla, pla, pla, a ten ster, ster, ster, a ten pla, a ten ster, a ten plaster watę ma.
A ta wa, wa, wa, a ta ta, ta, ta, a ta wa, a ta, a ta wata nic nie ma!... W prawo.
I tak dalej… To wyliczanka siedzi baba na cmentarzu… Prosto.
Siedzi misiu na kanapie i palcami w tyłku drapie… W lewo.
Pałka zapałka dwa kije… I w prawo.
Płynie marynarz na okręcie, wypiął dupę na zakręcie…
O!!! Doszedłem do szlaku czerwonego, ups… A miał być zielony.
Teraz czas, aby włączył się we mnie dorosły i sprawdził moje położenie.
Ha, ha, ha idę, drogi lesie, na Stare Wierchy… No, koniec tej zabawy, kibicujące mi
wszelkie zwierzęta lasu… Wracamy na prawidłową trasę.
Pogoda ducha i nieba otwiera przede mną trąbę powietrzną nad Babią Górą.
Dochodzę do Bacówki na Maciejowej niczym Koziołek Matołek.
Nowe ławy na zewnątrz, a stare były przyzwoite… Znów kilka drzew straciło życie niepotrzebnie.
Mój ulubiony wilczurek, którego pamiętam od szczeniaka na mnie nie ujada, coś się tu zmieniło.
Wchodzę do środka… Nowe krzesła, stoły oklejone logo unijnym, nad kominkiem brak czekana.
W okienku do zamówień posiłku pojawia się pani z niestosownym wielkim dekoltem,
który jest tak obfity, że ledwo nie widać jej torsu zarośniętego.
A ja dziś jestem małe pachole przecie... Może jej chodzi o karmienie piersią, ale ja i tak długo
siedziałem na cycku u mamy… Mówiła mi, że do czwartego roku życia.
Według dzisiejszych badań karmienie piersią wpływa na inteligencję dziecka.
Muszę być cholernie inteligentny… Hmm coś mi się tu nie zgadza.
Zamawiam to co zawsze… Herbatę bez prądu, pierogi z jagodami i szarlotynkę.
Siadam w oczekiwaniu i oprócz braku gwoździa w ławie (który porwał mi na pupie spodnie za kilka stów, wtedy byłem wściekły, dziś cknię z rozrzewnieniem, dyć właśnie dziś w nich jestem… z łatą na tyłku) spostrzegam
jakby stąd wyprowadził się też duch czasu. Dostaję zamówienie, kubek ładniejszy, pierogi nie tylko, że droższe, ale środek raczej unijny nie przypomina jagody, szarlotka dobra, ale daleko jej do tej, która czeka na mnie u Mamy.
Tak, zmienili się właściciele… Tamci nie tylko dobrze karmili i dbali o klimat tego miejsca, ale też uratowali mi skórę, kiedy zabłądziłem w ciemnym i zimnym lesie. Znając życie wiem, że za każdą taką zmianą idą emocje.
Nagle bardzo wydoroślałem. Włączył się we mnie opiekuńczy rodzic. Wysyłam do moich ukochanych dzieci MMS-y.
Wychodzę i pędzę teraz z górki na pazurki tym razem zielonym szlakiem, zatrzymują mnie od czasu do czasu tylko kwiaty.
Po drodze zabieram porzucone narty… Coś wymyślę, na pewno komuś zrobię jakiegoś psikusa.
Podchmielona Gaździna zagaduje do mnie…Opowiada o źle oznakowanym szlaku i letnikach, co zeszli do niej zamiast do Poręby Wielkiej.
W niej się też uruchomił rodzic i szwagrowi poleciła odwiezienie ich busem do Poręby.
Rosynant czeka na mnie… jakby trochę zapłakany, bo deszcz już dopadł mnie.
Siodłam go i pędzę na spotkanie z mamą, po drodze zgarnę laptopa, by mogła sobie na Skype pogadać z moim skandynawskim bratem.
Dziś pisałem to na papierze, jak przerzucę do komputera, pewnie parę dni minie.
Ale powinienem zmieścić się w oktawie, więc tymczasem ściskam w Was Wasze dziecko.