Sala koncertowa osnuta mrokiem, drzwi uchylone – myślałem, że pomyliłem lokale, ale gdy się ośmieliłem przejść granicę między światłem a nocą, w głębi zauważyłem majaczące sylwetki ludzi oczekujących na ucztę duchową. Scena oświetlona punktowo w czerwieni, a na niej wielki fortepian, niczym krokodyl z otwartą paszczą, oczekujący na pożarcie swoimi dźwiękami naszych serc. Siadam po środku – chodzi mi o to, aby słyszeć na równi kanał lewy, kanał prawy. Konferansjer prowadzący, można rzec, nie za bardzo przygotowany (nic o tekstach, przekazie). Pojawia się gwiazda dzisiejszego wieczoru, ubrana w ludowy strój z dominantą koloru czerwonego. Śpiewa w swoim ojczystym języku... Palce jej snują się po klawiszach fortepianu niczym odnóża pajęcze podczas płynnego marszu. Głos wzrusza, wibruje po sali, w charakterystyczny sposób urywając się w zaśpiewie nagle. Za oknem w promieniach lampy ulicznej śnieg z mrozem tańczy krzesanego. Wykonawczyni raz śpiewa acapella na stojąco, po czym opada na krzesło nieprzystosowane do gry na takim instrumencie (tylne nogi krzesła, niczym wierzgający Rosynant, unoszą się niebezpiecznie do góry). Rozprasza mnie ten widok, bo boję się, że pianistka się wywróci… Zamykam oczy, aby nie przeszkadzały duszy. Słucham, delektuję się, muzyka opada i unosi się... Przenika każdą komórkę mego ciała. Nagle słyszę obok siebie szept: „Zabrałem z samochodu radio czy nie zabrałem???”... Te słowa uderzają we mnie niczym grom z ciemnego nieba. W umyśle rozdziera się wspomnienie... Janusz Gajos w monologu o Międzynarodowym Konkursie Chopinowskim „Szpony do góry... sie koncentruje – wyłączyłem to żelazko czy nie wyłączyłem”. Wybucham śmiechem! Na szczęście milczącym do wewnątrz, ale trochę mnie trzęsie na zewnątrz i tak, co jakiś czas wpadam w konwulsje. Dobra, nic się nie dzieję, myślę... Inni pomyślą, że szlocham ze wzruszenia. Melodia trwa... Piosenkarka śpiewa kołysanki. Wczoraj nie spałem całą noc, więc śmianie jest lepsze od tego, jakbym miął zasnąć i runąć z krzesła. Uff... końcowe oklaski... Opanowałem śmiech, wytrzymałem. Jako pierwszy wymykam się z sali, hostessa bacznie mi się przygląda... Mojej nieokiełznanej radości... Powoli się uspokajam. Pani Irina wychodzi dostojnym krokiem, zajmuje miejsce za stolikiem, na którym znajdują się jej autorskie płyty. Obok niej lata jakiś chudy fircyk niczym truteń wokoło ula. Menadżer, impresario, może ktoś, kto zwietrzył kasę lub gość przypominający wzorzec ubeka. W związku z tym, że nie widzę zainteresowania publiczności zakupem płyty (ok. 40 widzów), postanawiam nabyć ową i zamienić słowo z Gwiazdą. Fircyk w zalotach nie pytając mnie o zdanie sam otwiera opakowanie i podsuwa pani Irenie do podpisu... Ona pyta mnie -назва? (nazwisko), zastanawiam się, które podać, prawdziwe czy autorskie, podaję to drugie, Ivan Włóczykij... Biedna! Ma kłopoty z przeliterowaniem... Niczym nasz prezydent (jaka ortografia, taki prezydent), fircyk krzyczy, panu! zrobić zdjęcie z artystką (jest tak nietaktowny niczym miś z Krupówek). Aparat się nie znajduje, żegnam się z Panią... Może Ona też pije wodę z Wilejki... Wychodzę. Śnieg tymczasem zasypał mi całego rumaka. Odśnieżam go i przychodzi mi na myśl pani minister... „Sorry, (chyba przepraszam?) taki mamy klimat”. Przypominają mi się również słowa Walta Disneya... „Dlaczego osiągnąłem sukces? Bo zatrudniałem zawsze zdolniejszych i mądrzejszych od siebie”. W naszym przypadku jest zupełnie odwrotnie, a zważywszy, że sam Donald (jak to Donald) nie grzeszy rozumem... Mamy, co mamy, Moja nie Moja ukochana Polsko... I jeszcze jeden cytat pani Bieńkowskiej „ja zawsze mówię prawdę”... Ciekawe... Nie poznałem do tej pory takiego człowieka... Tak, tak, a świstak siedzi i zawija w sreberka... Dobrze... Ja zawsze piszę prawdę choćby to była nieprawda :)
a może by tak na karuzelę życia zamknąć oczy i niech świat zawiruje choćby przez chwilę niech orbita w swej prędkości przyspieszy rytm krążenia a później stanąć na szczycie planety wpatrzonym w gwiazdy wspomnień świecących własnym światłem wirujące jeszcze przez chwilę na niewidocznym łańcuchu... zapraszam
niedziela, 2 lutego 2014
Czy ja zawsze muszę mieć jakieś przygody?
Wybrałem się wczoraj na koncert... Wystąpiła w Klubie Garnizonowym Ирэна Котвицкая (Irena Kotvitskaya).
Sala koncertowa osnuta mrokiem, drzwi uchylone – myślałem, że pomyliłem lokale, ale gdy się ośmieliłem przejść granicę między światłem a nocą, w głębi zauważyłem majaczące sylwetki ludzi oczekujących na ucztę duchową. Scena oświetlona punktowo w czerwieni, a na niej wielki fortepian, niczym krokodyl z otwartą paszczą, oczekujący na pożarcie swoimi dźwiękami naszych serc. Siadam po środku – chodzi mi o to, aby słyszeć na równi kanał lewy, kanał prawy. Konferansjer prowadzący, można rzec, nie za bardzo przygotowany (nic o tekstach, przekazie). Pojawia się gwiazda dzisiejszego wieczoru, ubrana w ludowy strój z dominantą koloru czerwonego. Śpiewa w swoim ojczystym języku... Palce jej snują się po klawiszach fortepianu niczym odnóża pajęcze podczas płynnego marszu. Głos wzrusza, wibruje po sali, w charakterystyczny sposób urywając się w zaśpiewie nagle. Za oknem w promieniach lampy ulicznej śnieg z mrozem tańczy krzesanego. Wykonawczyni raz śpiewa acapella na stojąco, po czym opada na krzesło nieprzystosowane do gry na takim instrumencie (tylne nogi krzesła, niczym wierzgający Rosynant, unoszą się niebezpiecznie do góry). Rozprasza mnie ten widok, bo boję się, że pianistka się wywróci… Zamykam oczy, aby nie przeszkadzały duszy. Słucham, delektuję się, muzyka opada i unosi się... Przenika każdą komórkę mego ciała. Nagle słyszę obok siebie szept: „Zabrałem z samochodu radio czy nie zabrałem???”... Te słowa uderzają we mnie niczym grom z ciemnego nieba. W umyśle rozdziera się wspomnienie... Janusz Gajos w monologu o Międzynarodowym Konkursie Chopinowskim „Szpony do góry... sie koncentruje – wyłączyłem to żelazko czy nie wyłączyłem”. Wybucham śmiechem! Na szczęście milczącym do wewnątrz, ale trochę mnie trzęsie na zewnątrz i tak, co jakiś czas wpadam w konwulsje. Dobra, nic się nie dzieję, myślę... Inni pomyślą, że szlocham ze wzruszenia. Melodia trwa... Piosenkarka śpiewa kołysanki. Wczoraj nie spałem całą noc, więc śmianie jest lepsze od tego, jakbym miął zasnąć i runąć z krzesła. Uff... końcowe oklaski... Opanowałem śmiech, wytrzymałem. Jako pierwszy wymykam się z sali, hostessa bacznie mi się przygląda... Mojej nieokiełznanej radości... Powoli się uspokajam. Pani Irina wychodzi dostojnym krokiem, zajmuje miejsce za stolikiem, na którym znajdują się jej autorskie płyty. Obok niej lata jakiś chudy fircyk niczym truteń wokoło ula. Menadżer, impresario, może ktoś, kto zwietrzył kasę lub gość przypominający wzorzec ubeka. W związku z tym, że nie widzę zainteresowania publiczności zakupem płyty (ok. 40 widzów), postanawiam nabyć ową i zamienić słowo z Gwiazdą. Fircyk w zalotach nie pytając mnie o zdanie sam otwiera opakowanie i podsuwa pani Irenie do podpisu... Ona pyta mnie -назва? (nazwisko), zastanawiam się, które podać, prawdziwe czy autorskie, podaję to drugie, Ivan Włóczykij... Biedna! Ma kłopoty z przeliterowaniem... Niczym nasz prezydent (jaka ortografia, taki prezydent), fircyk krzyczy, panu! zrobić zdjęcie z artystką (jest tak nietaktowny niczym miś z Krupówek). Aparat się nie znajduje, żegnam się z Panią... Może Ona też pije wodę z Wilejki... Wychodzę. Śnieg tymczasem zasypał mi całego rumaka. Odśnieżam go i przychodzi mi na myśl pani minister... „Sorry, (chyba przepraszam?) taki mamy klimat”. Przypominają mi się również słowa Walta Disneya... „Dlaczego osiągnąłem sukces? Bo zatrudniałem zawsze zdolniejszych i mądrzejszych od siebie”. W naszym przypadku jest zupełnie odwrotnie, a zważywszy, że sam Donald (jak to Donald) nie grzeszy rozumem... Mamy, co mamy, Moja nie Moja ukochana Polsko... I jeszcze jeden cytat pani Bieńkowskiej „ja zawsze mówię prawdę”... Ciekawe... Nie poznałem do tej pory takiego człowieka... Tak, tak, a świstak siedzi i zawija w sreberka... Dobrze... Ja zawsze piszę prawdę choćby to była nieprawda :)
Sala koncertowa osnuta mrokiem, drzwi uchylone – myślałem, że pomyliłem lokale, ale gdy się ośmieliłem przejść granicę między światłem a nocą, w głębi zauważyłem majaczące sylwetki ludzi oczekujących na ucztę duchową. Scena oświetlona punktowo w czerwieni, a na niej wielki fortepian, niczym krokodyl z otwartą paszczą, oczekujący na pożarcie swoimi dźwiękami naszych serc. Siadam po środku – chodzi mi o to, aby słyszeć na równi kanał lewy, kanał prawy. Konferansjer prowadzący, można rzec, nie za bardzo przygotowany (nic o tekstach, przekazie). Pojawia się gwiazda dzisiejszego wieczoru, ubrana w ludowy strój z dominantą koloru czerwonego. Śpiewa w swoim ojczystym języku... Palce jej snują się po klawiszach fortepianu niczym odnóża pajęcze podczas płynnego marszu. Głos wzrusza, wibruje po sali, w charakterystyczny sposób urywając się w zaśpiewie nagle. Za oknem w promieniach lampy ulicznej śnieg z mrozem tańczy krzesanego. Wykonawczyni raz śpiewa acapella na stojąco, po czym opada na krzesło nieprzystosowane do gry na takim instrumencie (tylne nogi krzesła, niczym wierzgający Rosynant, unoszą się niebezpiecznie do góry). Rozprasza mnie ten widok, bo boję się, że pianistka się wywróci… Zamykam oczy, aby nie przeszkadzały duszy. Słucham, delektuję się, muzyka opada i unosi się... Przenika każdą komórkę mego ciała. Nagle słyszę obok siebie szept: „Zabrałem z samochodu radio czy nie zabrałem???”... Te słowa uderzają we mnie niczym grom z ciemnego nieba. W umyśle rozdziera się wspomnienie... Janusz Gajos w monologu o Międzynarodowym Konkursie Chopinowskim „Szpony do góry... sie koncentruje – wyłączyłem to żelazko czy nie wyłączyłem”. Wybucham śmiechem! Na szczęście milczącym do wewnątrz, ale trochę mnie trzęsie na zewnątrz i tak, co jakiś czas wpadam w konwulsje. Dobra, nic się nie dzieję, myślę... Inni pomyślą, że szlocham ze wzruszenia. Melodia trwa... Piosenkarka śpiewa kołysanki. Wczoraj nie spałem całą noc, więc śmianie jest lepsze od tego, jakbym miął zasnąć i runąć z krzesła. Uff... końcowe oklaski... Opanowałem śmiech, wytrzymałem. Jako pierwszy wymykam się z sali, hostessa bacznie mi się przygląda... Mojej nieokiełznanej radości... Powoli się uspokajam. Pani Irina wychodzi dostojnym krokiem, zajmuje miejsce za stolikiem, na którym znajdują się jej autorskie płyty. Obok niej lata jakiś chudy fircyk niczym truteń wokoło ula. Menadżer, impresario, może ktoś, kto zwietrzył kasę lub gość przypominający wzorzec ubeka. W związku z tym, że nie widzę zainteresowania publiczności zakupem płyty (ok. 40 widzów), postanawiam nabyć ową i zamienić słowo z Gwiazdą. Fircyk w zalotach nie pytając mnie o zdanie sam otwiera opakowanie i podsuwa pani Irenie do podpisu... Ona pyta mnie -назва? (nazwisko), zastanawiam się, które podać, prawdziwe czy autorskie, podaję to drugie, Ivan Włóczykij... Biedna! Ma kłopoty z przeliterowaniem... Niczym nasz prezydent (jaka ortografia, taki prezydent), fircyk krzyczy, panu! zrobić zdjęcie z artystką (jest tak nietaktowny niczym miś z Krupówek). Aparat się nie znajduje, żegnam się z Panią... Może Ona też pije wodę z Wilejki... Wychodzę. Śnieg tymczasem zasypał mi całego rumaka. Odśnieżam go i przychodzi mi na myśl pani minister... „Sorry, (chyba przepraszam?) taki mamy klimat”. Przypominają mi się również słowa Walta Disneya... „Dlaczego osiągnąłem sukces? Bo zatrudniałem zawsze zdolniejszych i mądrzejszych od siebie”. W naszym przypadku jest zupełnie odwrotnie, a zważywszy, że sam Donald (jak to Donald) nie grzeszy rozumem... Mamy, co mamy, Moja nie Moja ukochana Polsko... I jeszcze jeden cytat pani Bieńkowskiej „ja zawsze mówię prawdę”... Ciekawe... Nie poznałem do tej pory takiego człowieka... Tak, tak, a świstak siedzi i zawija w sreberka... Dobrze... Ja zawsze piszę prawdę choćby to była nieprawda :)
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz