czwartek, 21 sierpnia 2014

...czyli warto było

Jeden dzień z życia Don Kichota z Krakówka

Dziś wstawało mi się jakoś trudno.
Tydzień od poniedziałku… paskudny.
Tak jakby jakiś diabeł chciał zniweczyć moją błogość wakacyjną.
Kontrole za kontrolą w firmie… Sam nie wiedziałem, że jest tyle instytucji
do pilnowania chorego prawa, chorego państwa.
Nazwa tej jednostki chorobowej w skrócie to POPSL.
Każdy z tych urzędników jest przekonany o słuszności i niezbędności swojej misji.
Jest wrażenie jakby nie zdawał sobie sprawy, że pieniądze ma dzięki tym, których nawiedził.
Tu przychodzi mi na myśl piosenka Wojciecha Młynarskiego „Ballada o Dzikim Zachodzie”.
Z tą różnicą, że dziś na jednego mieszkańca pięciu szeryfów wypada…
A może i więcej… Kto prowadzi działalność, ten wie…
Lub żyje w błogiej nieświadomości o tej ilości.
Rano mam dwa telefony z dwóch urzędów o chęci spotkania (US i ZUS)
Pierwszy był ze skarbówki, więc tam najpierw jadę i jakież moje zdziwienie,
że upoważnienie notarialne nie wystarczy… Takie są procedury, muszę mieć jeszcze odrębne z własnoręcznym podpisem właściciela.
Wracam poirytowany, wściekły, rozczarowany, zniesmaczony…
Wszak mój rumak przemierzył niepotrzebnie cały gród Kraka.
Krążę, aby znaleźć miejsce parkingowe… Znajduję około 300 kroków od firmy.
Biorę inny komplet dokumentów i umawiam się telefonicznie z panią z ZUS-u na dwunastą.
Wychodzę na spotkanie… Przechodząc koło parku Balcerka przy komisie, zauważam dziwnie ubranego mężczyznę… niczym miałby się wybierać
na polowanie lub na ryby w maskującym kapeluszu, spod którego wystawała siwa kita włosów.
Zaciekawił mnie nie tylko jego ubiór, ale również zachowanie… Trzymał w rękach rower i mocno czemuś się przyglądał.
Nagle wsiadł i pomknął na nim niczym finiszujący kolarz.
Pomyślałem sobie… może coś ukradł z tego komisu np.
poprosił, że chce zobaczyć coś w świetle dziennym i nawiał z tym…
Postanowiłem wejść do sklepu i rozwiać swoje wątpliwości.
Gdy wchodziłem, w drzwiach spotkałem człowieka, który dzierżył w ręku kask rowerowy, a na plecach mały plecak.
I ten okrzyk… Jezu!!! Gdzie mój rower? Wszystko zrobiło się jasne…
Pokazuję mu w oddali sylwetkę złodzieja, który skręcał w prawo.
Zachęcam go… Niech pan biegnie przez park, może go pan dopadnie.
Gość biegnie, ale strasznie koślawo… Ma lekką nadwagę.
Ja z przygotowanymi dokumentami podążam do samochodu,
który akurat stał tam, gdzie zniknęła sylwetka złoczyńcy.
Nie daje mi jednak spokoju zaistniała sytuacja.
Dogonił go czy nie?… Poradził sobie?… itp.
Minęła dłuższa chwila, gdy wsiadam do samochodu…, co by poradziła mi Dulcynea.
Mam li pomóc biedakowi… czy jechać do oczekującej na mnie Zusówki…
Ech… zwycięża duch rycerski… Jadę w pościg!!! Rozglądam się za właścicielem roweru.
Ani śladu po nieszczęśniku, który pozostawił swojego rumaka przy ścianie
uprzednio nie zawiązując go do np. lampy.
Myślę sobie, gdzie ten złodziej mógł uciec…, jeżeli na Wały Wiślane, to mój Rosynant tam nie wjedzie.
Chyba… nie ucieka Alejami... Niczym pies tropiący wybieram opcję, że pomknął na osiedle Podforumskie.
Wjeżdżam w osiedle i zauważam złodziejaszka… jedzie już spokojnie, pewny łupu…
Mam gorącą głowę… pojawia się jeszcze większa adrenalina, naciskam na klakson, zajeżdżam mu drogę… jest sparaliżowany.
Wyskakuję łapię za rower, złodziej wykrztusza, co kur…a! Z impetem odpowiadam w jego języku, co ch..u twój rower!? (przydaje się znajomość obcych języków)
Złodziej zostawia rower i ucieka w głąb osiedla… nagle się robi pełno gapiów.
Swoją szarżą zablokowałem też całą ulicę czyniąc korek.
Co robić?! Co robić… Mam rower, nie ma właściciela… Wołam młodego mężczyznę na rowerze, który przystanął widząc, co się dzieje.
Proszę go o przytrzymanie roweru sam udając się do Rosynada celem odblokowania ulicy… parkuję.
Dzwonię na policję i pytam, czy ktoś zgłosił kradzież roweru.
Okazuję się, że nikt… Opowiadam im całe zajście i proszę o przyjazd… Obiecują, że zaraz będą.
Proszę młodego mężczyznę, aby spróbował odnaleźć właściciela, opisując dokładnie wygląd onego, podaję mu swój numer telefonu, aby dał znać jak znajdzie tego biedaka.
Rowerzysta wyrusza posłusznie i ochoczo na poszukiwania.
Ja czekam na policję i rozglądam się za złodziejaszkiem… Już kiedyś mi się zdarzyło, że złoczyńca wrócił z kolegami.
Ech…, ale wtedy byłem niczym Ursus… Nawet pluton zomo był mi nie straszny… Do tej pory leżą w mojej piwnicy części ich rynsztunku, jako relikwie tamtych czasów… Chociaż pałkę pożyczył chyba mój brat na tzw. wieczne nieoddanie.
Zapytacie, dlaczego w piwnicy… Odpowiem: jakie relikwie, taka świątynia…
Policja nie przyjeżdża, więc dzwonię do pani kontrolującej, że siła wyższa i proszę ją o uzbrojenie się w cierpliwość, ponownie się kontaktuję z policją ponaglając onych… Twierdzą, że są w drodze… Może jadą na rowerach.
Jakaż radość w moich oczach… Młody człowiek prowadzi kolarza bezrowerowego, spoconego, o bladym licu, ze zdziwieniem na facjacie… Mówi, że nie mógł się do mnie dodzwonić…Dziękuję młodemu mężczyźnie za wykonanie misji… zadowolony odjeżdża.
Ja zaś informuję szczęśliwego nieszczęśnika o tym, że czekamy na policję, co wyraźnie mu nie przypadło do gustu, zaczyna się wić niczym węgorz w sieci. Coś plecie, że to tylko kłopot, że on nie chce, ale ja stoję na straży prawości i nieugięcie pragnę dopiąć sprawę do końca… Mając nadzieję dzięki policmajstrom doprowadzić do ujęcia kapelusznika z siwą kitą… Odsiecz dalej nie przybywa, więc idę do samochodu zadzwonić ponownie do szeryfów. Oglądam się za siebie i widzę z przerażeniem jak właściciel roweru ucieka… Krzyczę za nim, że w jakiej sytuacji mnie stawia, tak się nie godzi robić, ale tylko smród potu po nim zostaje… Stoję chwilę w osłupieniu z wielkim niesmakiem i znakiem zapytania, bez złodzieja, bez świadka zdarzenia, bez pokrzywdzonego, bez roweru… Po raz kolejny dzwonię na policję i mówię, że po ptakach. Teraz to się mogą pocałować w nos… Coś bredzą, że zaraz będą, ale oznajmiam im o bezsensowności naszej rozmowy w zaistniałych okolicznościach… Jadę do urzędniczki... pełen mieszanych uczuć . Wypłakuję się jej w urzędniczą pierś niczym swojej ukochanej Dulcynei i opisuję dynamizm akcji widząc w jej oczach wyrazy podziwu… Moja klatka piersiowa nabiera powietrza i pręży się dumnie niczym kolorowego kuraka w kurniku. Po wyjściu z instytucji, która ma najmniej znajomych na fb (ZUS), dzwonię do Urzędu Skarbowego, umawiam się na następny dzień na kontrolę i opowiadam im, że przez ich biurokrację pewien rowerzysta odzyskał rower. Przyjeżdżam do pracy, siadam za biurkiem, dzwoni telefon, numer nieznany… Odbieram… Słyszę głos młodego człowieka, który pomógł mi znaleźć niewdzięcznika, w tle słychać płacz niemowlęcia… Pyta mnie jak się zakończyła historia rowerowa… Opowiadam mu ze szczegółami, on mówi, „żałuję, że nie zjawiłem się parę sekund wcześniej, to byśmy ujęli też złodzieja”… Dziękuje mi za postawę i że miał okazję spotkać takiego człowieka, żegnamy się… czyli warto było… Nazajutrz jadę do urzędu z brakującym podpisem… Wysiadam z samochodu, zauważam, że ktoś zaparkował samochód i pozostawił teczkę na dachu… I zaczyna się nowa kolejna historia mego życia :)





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz