Powrót do lat powojennych ubiegłego stulecia
Po ulewnych deszczach, które były przednówkiem zbliżającej się majówki, wbrew wydawałoby się rozsądkowi, mój palec na mapie wskazuje podróż w Beskid Sądecki. Wyruszam w niezwykłą podróż niezwyczajnego dnia. Bo oto zostawione rękawiczki... przypadkiem... Przypadkiem stają się świadkami cierpienia samotnego niewidomego człowieka przy odejściu jego ukochanego zwierzątka. To właśnie te rękawiczki spowodowały, że nie była Ona sama w tym cierpieniu i kiedy mój wysłannik spełnił swoje zadanie, zaproponowałem mu w rewanżu (ku jogo aprobacie) wspólne wyruszenie w góry, późnym czasem jak na odległość Kraków-Rytro.
Gdy docieraliśmy do miejsca marszruty, niebo jakby się powoli przecierało, a chmury rozstępowały, przekonując, że słońce dalej istnieje. Zupełnie jak z wiarą w Boga... On też bywa przysłonięty różnymi obłokami... i tak trwa dopóty ktoś, coś lub On sam się przed Tobą nie odsłoni ze swoim pogodnym obliczem... Tak jest z wieloma rzeczami np. z miłością bliskiej osoby... niby jest... ale jej nie widać i w ogóle… po czym poznać, że drugi człowiek Ciebie kocha...
Przybyliśmy zaawansowanym popołudniem na parking płatny, który dziś już nie pobiera opłaty. Zamierzam prowadzić obecnego towarzysza podróży poza szlakiem w kierunku Zadnich Gór. Jest to podróż sentymentalna, bo wszak właśnie tędy przed wieloma laty podróżowałem z małym, dwuletnim mężczyzną. Było to jakby onegdaj.
Odziawszy się w zbroję turystyczną i wszelaki sprzęt optyczno-wyprawowy, wyruszamy najpierw pokłonić się ruinom zamku w Rytrze. Kiedy z zarośli wychylała się historia rycerskich czasów, na pozostałych kamieniach pamięci zamczyska wychynęły ku nam niczym zjawy postacie powojennej walki z okupantem radzieckim i zdradziecką komuną. Byli to żołnierze Bartka, a ich dowódca z ukrycia wyszedł na nas w taki sposób, że spowodował realność tamtych czasów. Oprócz uzbrojenia, ekwipunku i umundurowania na jego lewej piersi wisiał ryngraf Matki Boskiej Częstochowskiej... Takie noszono na południu Polski. Na północy niezłomni nosili Matkę Boską Ostrobramską. To był taki swoisty wizerunek, symbol słów: Bóg Honor Ojczyzna, ale również gwarant dla napotkanych ludzi oraz odwiedzanych domostw, że z ich strony nic im nie grozi. Jedyne co chcieli, to ich i siebie ochraniać przed nowym okupantem i jego psami gończymi.
Tu w tym momencie wróciły do mnie jak bumerang wspomnienia z lat solidarności podziemnej i przypomnienie, jak wyglądało werbowanie do podziemia, jacy to byli ludzie. Kiedy mi zaproponowano przynależność do Solidarności podziemnej, z ciekawości zapytałem wtedy werbującego mnie Rybkę: „Dlaczego akurat ja?” Odpowiedział: „Przyglądam się Tobie od dłuższego czasu. Widzę, że często przyjmujesz Najświętszy Sakrament Ołtarza, że jesteś prawym człowiekiem, więc dobrze by było, gdyś nam pomógł w walce o Wolną Polskę”. Zgodziłem się, choć nie była to decyzja łatwa, przy świadomości, że narażam tym samym swoich bliskich. To tak na przypomnienie, kim byli ludzie Solidarności i kim byli ludzie z lasu.
To byli przeważnie przyjaciele przyjaciół. Tak wyglądała rekrutacja. A nie byłoby podziemia ani wolności polskiej, gdyby nie było hasła: Bóg Honor Ojczyzna. I nie byłoby Polski, gdyby nie było niezłomnej postawy Kościoła katolickiego, którego w taki ostentacyjny sposób dziś pozbawia się należytego miejsca w Historii Rzeczpospolitej Polskiej. Ludzie nominowani przez tzw. „Platformę Obywatelską” realizujący muzeum II wojny światowej, całkowicie pominęli martyrologię wiernych i duchowieństwa, a także jego zaangażowanie i determinizm w ratowaniu wielu istnień ludzkich… Myślę, że to nie przypadek, bo dziś ze specyficzną celebracją medialną rozgłasza się każdy indywidualny upadek danej jednostki, próbując zniechęcać i podważać misję Kościoła. Co ciekawe, czynią to ludzie, których moralność pozostawia wiele do życzenia. Tak... Co byście nie mówili i nie pisali o Kościele, to obiektywnie trzeba stwierdzić, że w czasach Solidarności odgrywał on zasadniczą rolę w organizacji oporu, goszcząc pod swoim dachem i w swoich świątyniach ludzi o różnych wyznaniach i o różnym światopoglądzie, którzy w podzięce dzisiaj na ten Kościół nikczemnie rzucają wszelakie kalumnie i pomijają jego zasługi... Nigdy nie zapomnę takich Kapłanów, jak: Władysław Palmowski, Kazimierz Jancarz http://jancarz.ipn.gov.pl/, Adolf Chojnacki http://mtrojnar.rzeszow.opoka.org.pl/ksieza_niezlomni/adolf_chojnacki/, Tadeusz Zalewski, opat Jacek Stożek… Zresztą... długa byłaby lista tych kapłanów, których należałoby wymienić z imienia i nazwiska... To takie swoiste refleksje po spotkaniu młodych ludzi, którzy nie zapomnieli o bohaterach. Mistyczne to doświadczenie, kiedy trzyma się w rękach broń z tamtych czasów.
Pożegnawszy się serdecznie, zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie i ruszyliśmy poza szlakiem w kierunku obranego celu. Las przypominał jesień, dominantą była buczyna. Gdzieniegdzie stała samotna, strzelista sosna. Kiedy wspinaliśmy się po błotnistym terenie, naszym oczom ukazały się kolejne sylwetki żołnierzy niezłomnych, tym razem żandarmerii dobrze umundurowanej i uzbrojonej. Wśród nich znów sanitariuszka i tym razem zamieniliśmy kilka zdań, wspominając tamte czasy. Chłopcy dobrze znali historię i jeden przez drugiego prześcigali się w opowiadaniu faktów. To dobrze, że są tacy młodzi ludzie, przy których człowiek czuje się bezpiecznie, patrząc z nadzieją w przyszłość. Serdecznym bratnim uściskiem pożegnaliśmy się. Ja, dojrzały świadek historii solidarnościowej, i Oni – pamiętający o bohaterach, z których każdy był jak ostatni Mohikanin... zdradzony, opuszczony, samotny, osaczony i niebywale zdeterminowany.
Te spotkania to miła niespodzianka... Jasne, gdybym pogrzebał mocniej w Internecie, przygotowując dzisiejszą wędrówkę, pewno natknąłbym się na informacje o II Rajdzie Górskim edukacyjno-historycznym szlakiem partyzantów oddziału „ŻANDARMERII”, ale pozbawiłabym się tego uczucia, które powstaje przy zaskoczeniu. W zasadzie cel dzisiejszej wędrówki całkowicie przysłoniły te dzisiejsze spotkania. Cofnął się czas... już inaczej śpiewały ptaki, inaczej szumiał las w konarach, inaczej wyglądały stare pochylone do ziemi domy pamiętające partyzantów, inaczej smakowała zupa w schronisku na Cyrli prezentującej dumnie dwa rumaki Toyoty... I zdobycie Zadnich Gór cieszyło inaczej. Znaki na szlaku też wyglądały inaczej. Inaczej krążyły myśli i inaczej wyglądały rozmowy z sanitariuszką łączącą dwa pokolenia. Tylko błoto ze śladami butów pozostało to samo.
Kiedy w następnym tygodniu wyruszyłem szlakiem czerwonym w kierunku Niemcowej, długo towarzyszył mi widok ruin zamku... Patrzyłem nań jakby z innej perspektywy, tak jak dziś ludzie inaczej patrzą na minioną historię. Przed Niemcową spotkałem misternie zbudowany drewniany dom z zabudowaniami gospodarczymi z 1937 roku i wiekowego gazdę, który siedział na ławie ze swym wiernym psem. Na sztachetach płotu wisiała tabliczka ostrzegawcza „Uwaga zły pies”, ale w tym gospodarstwie powinien raczej widnieć napis „Uwaga dziwna krowa”. Krowa, która oprócz tego, że dawała mleko, z którego gazda wyrabia najlepszy ser w okolicy, to również świetnie się bawiła z psem. A że z wyglądu przypominała byczka Fernando, to z lubością goniła przerażonych turystów po łące aż do czasu, gdy nie zabronił jej tego gospodarz, łagodnie nawołując ją, aby zaprzestała tych igraszek. Wtedy się zatrzymywała i wracając do przeżuwania, zerkała raz na gazdę, raz na przerażonych turystów, którzy dalej pędzili na łeb i szyję. W sumie może i miała rację... Co będą jej chodzili po jedzeniu.
Ale zanim o tym wszystkim się dowiedziałem i zobaczyłem to na własne oczęta, zagadnąłem przez sztachety w płocie do górala: „Jak się żyje?” A on zamyślił się i odparł: „Zleciało... nie wiadomo, kiedy zleciało życie…” i widząc we mnie bratnią duszę, dodał: „Wejdźcie tu do mnie, to napijecie się herbaty i sobie pogwarzymy.” Chętnie to uczyniłem, siadając na ławie z widokiem na polanę, która kończyła się ruinami szkoły i szumiącym wspomnieniami lasem. Góral żyjący bez prądu, czerpiący wodę z pobliskiego źródełka, snuł swoje opowieści jak to drzewiej bywało... Od czasu do czasu robił pauzy, abym mógł zapytać o coś jeszcze... Szczególnie poruszyło go pytanie: „A leśni przychodzili tu czasem?” Napłynęły mu łzy do oczu, jakby mocniej ścisnął kubek z herbatą i odparł: „W czasie wojny to tu była ruska partyzantka... Oni, panie, byli gorsi od Niemców i podał mi parę mrożących krew przykładów.
„Po wojnie były tu Niepodległościowce od księdza Gurgacza.
Pamiętam, że przychodzili tu, no tak, jak dziś Pan przyszedł, czasem na herbatę lub zjeść jakiś posiłek. Właśnie za to, żeśmy im nie odmówili gościny, kiedy miałem siedem lat, mój tatko został aresztowany przez UB i przez sześć lat siedział w więzieniu. Był tam okrutnie dręczony i torturowany, tak że jak wyszedł na „wolność”, już był innym chłopem, zarówno fizycznie jak i psychicznie, a na skutek odniesionych obrażeń zmarł przedwcześnie, tym samym podzielając również los więzionych swoich sąsiadów...
Bo to panie była niepotrzebna strata, przecież nie mieli żadnych szans na zwycięstwo... Chociaż wiem, że oni byli przekonani o nadchodzącej trzeciej wojnie światowej i potrzebie gotowości do niej.
Stało się jednak inaczej... Chcąc ujść z życiem, ulegli prowokacji UB. Zdradzeni wpadli w zasadzkę. Jedni, nie widząc szansy ucieczki, popełniali samobójstwo, inni zostali zabici w nierównej walce albo pojmani żywcem, a wszystko to miało miejsce na Słowacji.” Chcąc udowodnić prawdę swoich słów, przyniósł książkę dokumentującą tamte czasy, gdzie w jednym z rozdziałów była opisana droga męczeństwa jego Ojca.
Słuchałem z zapartym tchem jego opowieści... a myśl i analogia nasuwała mi się czasem. My w podziemiu solidarnościowym też byliśmy straceńcami i też mieliśmy nadzieję, że przyjdzie czas wyzwolenia na przekór logice, wydawałoby się. A jednak przyszła wolność, wprawdzie ta komusza i na ich warunkach, która i dziś jeszcze łeb podnosi, wyprowadzając między innymi żyjących jeszcze ubeckich siepaczy w czarnych protestach na ulice, niemogąca się pogodzić z porażką i robiąca to, co najlepiej potrafią, czyli dzielić ludzi... Jednak na przekór starzejących się i umierających oprawców, wychodzą z zaświatów kości poległych bohaterów miłujących wolność ponad swoje życie... Takich normalnych straceńców wolności. Czyli zachowali się jak trzeba.
Tymczasem słońce schowało się za ciemnymi chmurami, które groźnie pomrukiwały od czasu do czasu. Drobny deszcz niczym łzy pamięci kropił na nasze twarze. Zatem nie było co zwlekać. Chcąc dopiąć planów dnia dzisiejszego, czyli wyjść na Niemcową i odwiedzić leżące opodal schronisko, pożegnałem się z gazdą, ściskając mu prawicę i powiedziałem, że jestem rad ze spotkania takiego człowieka, który miał tak dzielnego ojca i obiecałem w drodze powrotnej wpaść jeszcze na pogawędkę.
Z tego miejsca na szczyt Niemcowej jest 15 minut, ale trzeba było się śpieszyć, bo niczym we wrześniu 1939 toczyła się swoista wojna na niebiosach... Czarne chmury od strony braci Słowaków i bratanków Węgrów, którzy zaprzedali duszę niemieckiemu diabłu, uderzały bez zapowiedzi na polskie pierzaste obłoki, skutkując tym manewrem wybuchy i błyskawice. Po drodze jeszcze pozdrowiłem trzy młode wiedźmy, które na ognisku składały jakąś ofiarę zaklętą w trzy kiełbasy na patyku. Pokłoniłem się Niemcowej i popędziłem do klimatycznej chatki pod nią, gdzie zawsze możesz liczyć na ciepłą herbatę z kubka, który sygnalizuje, że wielu już z niego piło przed Tobą.
Leniwie tu płynie czas, ale niebo nie pozwoliło na lenistwo, lecz stanowczo zachęcało do powrotu. Zaś ruszyłem z kopyta i niczym wiater górski już byłem przy tablicy upamiętniającej szkołę. W oddali po polanie majestatycznie przechadzał się gazda w towarzystwie dziwnej krasuli i psa Szarika. Już przy pierwszym spotkaniu wkradłem się w łaski tego drugiego. Otóż jego nos od dawna wiedział, że niosę pieczoną kurę w plecaku. Teraz przy drugim spotkaniu za zgodą gospodarza dostał pokaźny jej kawałek i nasza znajomość stała się bardziej zadzierzgnięta... Gorzej było z krową. Tej dalej chodziło o trawę i szukała tylko pretekstu, aby mnie zawadzić rogiem. Na szczęście stary gazda był bezpieczeństwa gwarantem. Mimo to zapytałem go o mleko od tej obywatelki, licząc, że po wypiciu go dostanę powera jak po napoju Galów. Góral stwierdził, że to nie pora na mleko, ale może mnie poczęstować dobrym serem, więc w czystej izbie – jak na samotnego mężczyznę – dobiliśmy targu, a ser rozpływał się niczym delicje w ustach. W surowej izbie, w której leżały patriotyczne książki, np. o księdzu Jerzym Popiełuszce, na łóżku siedział kolega Słowak i jeszcze przybyło dwóch młodych gazdów z żubrówką za pasem. Pożegnałem się z całym towarzystwem, które tymczasem wyraźnie szykowało się na pogodny sobotni wieczór. Zanim zszedłem do rumaka, który pod stacją PKP spokojnie się wypasał, zjadłem z moim kompanem podróży połowę sera i myślałem o słowie, które powinno łączyć i szukać porozumienia, a tymczasem dzieli w najlepsze... Z drugiej strony, łączy tam gdzie chcemy lub jesteśmy poniekąd zmuszeni dla wyższych celów, aby nas łączyło.
Ot, taka opowieść dwudniowa z Beskidu Sadeckiego samotnego rycerza, który niczym wilk bez stada wędruje i od czasu do czasu innych stad słucha lub je nawołuje.
Dziękuję za wspólną podróż.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz