a może by tak na karuzelę życia
zamknąć oczy i niech świat
zawiruje choćby przez chwilę
niech orbita w swej prędkości przyspieszy
rytm krążenia a później stanąć na szczycie planety
wpatrzonym w gwiazdy wspomnień świecących
własnym światłem wirujące jeszcze przez chwilę na niewidocznym
łańcuchu... zapraszam
Stojąc przed Twym rodzinnym domem w ten słoneczny, mroźny dzień pełen białego puchu, tak sobie myślę, że przynajmniej dwukrotnie w życiu jesteśmy dla innych głównymi bohaterami. Po raz pierwszy: przy zwiastowaniu i procesie rozwoju prenatalnego, gdzie w kulminacyjnym momencie tego pierwszego bohaterstwa przechodzimy przez tunel miłości ku złożoności i jasności tego świata. Zdarza się i tak, że z obawy o zdrowie obojga lub jednego z nas, którzy jesteśmy uczestnikami tej pierwszej podróży rozwoju, lekarze podejmują decyzję o cesarskim cięciu, wydostając nas nagle na światło nocne lub dzienne. Drugi raz na pewno jesteśmy bohaterami, gdy przychodzi kres naszego życia. Może on przyjść naturalnie przez starzenie się naszej historii i naszego organizmu. Nieraz mi mówili napotkani starcy: „panie, ja już chciałbym umrzeć i przejść spokojnie przez ten tunel ku światłości”. Zdarza się i tak, że splot różnych wydarzeń powodują nagłe lub przedwczesne odejście… Tak niezrozumiałe, jak dla niemowlęcia niezrozumiałe jest nagłe opuszczenie bezpiecznego łona matki.
Obrzędowość pierwszego i drugiego bohaterstwa jest zależna od czasu, miejsca, przestrzeni, kultury, a także sacrum i profanum. Różnica między przyjściem na świat a pożegnaniem go jest widoczna w liczbie ludzi, jacy nas witali, a tymi, którzy nas żegnają. Ta różnica wynika z wielu czynników: kim byliśmy, jaki charakter miała nasza śmierć, ilu ludzi dotknęła i jak bardzo była medialna. Stoję tu jako ceper z Krakowa. Jestem pod wrażeniem ilości ludzi, których zgromadziłeś tu i teraz. Jest to widok niepowtarzalny… gdyż na tym świecie, przysypanym śmiertelnym białym całunem śniegu, kipi od kolorów życia. Są tu różnokolorowe parzenice, kwieciste chusty i spódnice, różnobarwne hafty na strojach mężczyzn i kobiet, pióropusze w kapeluszach. Wszystko to okraszone dźwiękiem skrzypiec i basów. Ta procesja zaprzężona w dwa pięknie przystrojone siwki, które ciągną sanie, na których spokojnie bez bólu Ty spoczywasz, przypomina ostatni kulig do nieba. Tylko konie nie wyrywają śniegu spod kopyt a uczestnicy smutni, poważni.
Tak… minęliśmy się, Karolu. Dlatego tutaj i teraz stoję wśród wielkiej rzeszy ludzi, którzy dzielnie walczyli, aby Cię wyrwać z ramion śmierci. Na pewno moją obecność wyjaśniają słowa: „a Król im odpowie: "zaprawdę, powiadam wam: wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, mnieście uczynili".
Kiedy jesienią 2015 roku wicedyrektor szkoły, do której uczęszczałeś, opowiedział mi o Twojej walce z chorobą i zapytał, czy przyjadę na licytację zorganizowaną ku pomocy Tobie przez uczniów Kenara, zabrałem swój wdowi grosz i udałem się do Zakopanego. Pamiętam niekończącą się wielogodzinną licytację, siedziałem niedaleko pewnej kobiety, która wyróżniała się spośród obecnych nie tylko urodą, intelektem, smakiem i gustownym strojem, ale przede wszystkim precyzją w hojności. Kobieta, która do dziś dnia czeka na pochówek swojego męża, a książka, w której jest główną bohaterką to jedna z piękniejszych książek o miłości, jaką było mi dane w moim życiu przeczytać. Tak… Twoje cierpienie spowodowało, że wielu ludzi się nie minęło. Czekałem na dobre wieści o Twoim stanie zdrowia i kiedy miesiąc temu dowiedziałem się, że wracasz do szkoły, byłem dumny z Ciebie i szkoły, do której uczęszczasz i szczęśliwy, że będziesz z nami. Tym bardziej jak grom z jasnego nieba trafił mnie SMS o treści „Karol umarł”. Ta wiadomość zastała mnie, kiedy starałem się odizolować od świata, chcąc nadrobić zaległości pisarskie… Po tej wieści nie byłem w stanie dalej pisać. Śmierć jak i sama wiadomość o niej każdego zastaje i dotyka w inny sposób, ale też dziwnie zwiera szyki tych, co pozostali. Tak się stało wśród Twoich koleżanek i kolegów Kenarowskich. Wiem, że pobiegli w spontanicznym odruchu do kościoła pomodlić się za Ciebie i zapalić świece. Ale na ich spontanicznej chęci bycia bliżej Ciecie i bliżej Boga stanęła siostra zakonna, która dowiedziawszy się o chęciach, intencji młodych ludzi stwierdziła, „że już jest za późno”, zamakając drzwi kaplicy przed nosem przerażonych jej zachowaniem młodzieży i pedagoga. Znaleźli miejsce obok kościoła. Jakże to zdarzenie jest wymowne… jakże pozbawione miłości Bożej… może przez jej zachowanie któreś z dzieci, szukając drogi do Boga, ją właśnie zgubiło. Wiem, to tylko człowiek… Wiem, może była zmęczona, głodna… Wiem, może bolała ją głowa lub śpieszyła się na modlitwę, a może miała okres przed świąteczny lub inny. Albo jakąś menopauzę fizjologiczną lub umysłową. Nic dodać, nic ująć… Daleko tej siostrze do miłosiernego samarytanina.
Tak się złożyło, że w dzień Twojego pogrzebu, do Doliny Kościeliskiej na spotkanie ze św. Mikołajem jechała moja najstarsza córka wraz ze swoją rodziną. Pomyślałem, że może po drodze mnie podrzuci do Nowego Bystrego, abym się z Tobą spotkał. Tak się stało. A kiedy żałobna msza święta się zakończyła i różni zacni ludzie Cię pożegnali, ta sama córka przyjechała po mnie, aby mnie od zmarznięcia ocalić, bo broda nie tylko od wzruszenia mi się trzęsła. Jestem pełen uznania i wdzięczności dla wszystkich, którzy brali udział w tej uroczystości. Karolu, zapewne widziałeś lub Ci doniesiono o Twoim słodkim dyrektorze, który przestał całą mszę świętą na mrozie z gołą głową, bo się nie zmieścił w kościele, a gdy klękał w śniegu na podniesienie, to wyglądał jak dzielny rycerz ugodzony grotem strzały prosto w serce i jakby Ci przysięgał, że Cię nie zapomni.
Kiedy już wracałem, aby pobyć z bliskimi i zrealizować plany mikołajowe, zapadała noc. Mróz tężał, na niebie uśmiechał się półgębkiem do nas księżyc, a wielki wóz czekał dalej na zaprzęg konny. Miałem świadomość, że jestem przyczyną spóźnienia ponadgodzinnego do grupy, z którą byliśmy umówieni. Ubieraliśmy pośpiesznie ekwipunek i zabieraliśmy wyposażenie. Czekał nas szybki nocny marsz z dzieciakami. Jako samotnik byłem pierwszy gotów do marszu, więc wyszedłem na drogę, aby sprawdzić warunki panujące na szlaku i zobaczyłem stojący samochód zwrócony przodem do naszego celu marszruty. Pomyślałem, że to Ty Karolu podesłałeś nam ten pojazd… prawda?
Super, może zabiorą matkę z dziećmi i w ten sposób nadrobimy czas i niechybną utratę sił. Kiedy kierowca ochoczo wyraził zgodę i umieścił te nasze skarby wśród różnorakich bagaży, kobieta podróżująca z nim zaproponowała, abyśmy i my dorzucili swoje plecaki. Podziękowaliśmy serdecznie, co to to nie, wszak w nich znajduje się ekwipunek na przeżycie kilku dni w skrajnych warunkach górskich. Dość powiedzieć: nasz manewr spowodował, że dzieciaki i ich mama były jako pierwsze na umówionym miejscu, a my ostrym marszem nadrobiliśmy godzinną stratę. Poza tym przydaliśmy się na szlaku jako gaszący niektóre pochodnie będące za blisko lasu. Może tak miało być. Kiedy dotarliśmy do schroniska, zauważyliśmy więcej pochodni ułożonych w ten sposób, aby Mikołaj miał jak najlepsze lądowisko i taki znak w przestworzach, że właśnie tu na niego dzieci czekają.
Zawsze lubię z zimnego zmroku wchodzić do domu wypełnionego światłem, ciepłem ludzi i zapachów "Światłość w ciemności świeci i ciemność jej nie ogarnia" (J 1, 4-5).”
Po wypakowaniu się i zajęciu miejsca na nocleg zasiedliśmy do stołu obficie zastawionego jadłem i przednimi napojami wśród przyjaznych twarzy dzieci i ich rodziców oczekujących na przybycie Mikołajowego orszaku pełnego worków z prezentami.
To oczekiwanie przyniosło mi wspomnienia, kiedy to ja, corocznie ucharakteryzowany przez pracowników Teatru Ludowego ubierałem się w mitrę, brałem pastorał do ręki i podążając w szatach liturgicznych biskupa, przemierzałem nowohuckie osiedla z workiem na plecach wypełnionym słodyczami, niezapowiedziany pukając do moich przyjaciół. Zdarzało mi się, że zauważywszy mnie, dorośli zapraszali do przedszkoli, szkół i przychodni lekarskich. Wiele by wspominać jak to drzewiej bywało… łza się w oku kręci na wspomnienie, gdy wizytowałem bez zapowiedzenia jedną z największych plebanii krakowskich, a każdy z kilkunastu wikarych całował mnie w pierścień i ładnie klepał pacierze… Błogosławiłem milicjantów, którzy stali jak sparaliżowani. Tak żarty mnie się trzymały, dość powiedzieć: własne dzieci mnie nie poznawały .
Cóż, czas ucieka, wieczność czeka. Jak było teraz... Oczekiwanie oraz radość dzieci i rodziców podobna. Sam Mikołaj przypominał mutację krasnala z dziadkiem mrozem łamanym na modłę amerykańską, ale nie pomniejszało to u zgromadzonych radości z jego przybycia… Diabeł był w gumowej masce na twarzy, co wywołało u bardziej wrażliwych lub nieprzygotowanych na takie spotkanie dzieci spazmy, strach itp. Na szczęście światli rodzice na ich oczach rozebrali diabła z przebrania, aby pokazać maluchom, że to w rzeczywistości miły sympatyczny młodzieniec, tym sposobem neutralizując ich traumę.
Po opuszczeniu pomieszczenia przez Mikołaja dzieciaki, radując się z prezentów, jeszcze długo szalały, zaś rodzice, złączywszy stoły, biesiadowali przy wtórze gitar, śpiewając w niebogłosy. Na zewnątrz pochodnie dogasały, gwiazdy wyległy obficie na sklepienie niebieskie, chcąc się nasycić radością innych. Powoli zgromadzonych dopadała senność i jak to jeden z rodziców powiedział na widok swojego dziecka, które zasnęło na parapecie, dla człowieka zmęczonego nie ma znaczenia, gdzie zasypia. Rano obudziło nas słonko, odbijając się od lustra śniegu prosto w pomalowane mrozem okna schroniska. Wyruszyliśmy ochoczo w drogę powrotną, pełną zaprzęgów ciągnących sanki, walk większymi i mniejszymi śnieżkami oraz kąpieli śnieżnych i słonecznych. Widząc tak wielką radość, myślałem jak biedne są te dzieci, które sobotę i niedzielę spędzają z rodzicami w tzw. markecie.
Dziękuję Karolu, że byłeś i jesteś. Dziękuję Mikołajowi za trafiony prezent. Wszystkim nowo poznanym i Tym, którzy przyczynili się do mojego wzruszenia, smutku, radości i relaksu.
Miłych Świąt Bożego Narodzenia... Niech Was mocno za rękę trzyma Boża Dziecina.
kwaśne odbicie PRL
kwaśne miny Tych którzy go nie chcieli
kwaśny bigos w polskich mediach
kwaśny prezydent
kwaśne pięciolecie
Rzeczpospolita cierpi na nadkwasotę
Może zdążymy się jeszcze kiedyś przywitać
Wrażliwością wiklinowej wierzby spleceni
Usta przy oddechu oddech przy ustach
Uśmiech za szczęście tęsknota za uśmiech
Wierność w niewierności niewierność w wierności.
Tylko w ciszy słychać przerwy w serca biciu
Tak nienasycone oczy za bliskie by widzieć
Bez słów bo to wszystko jakby dzisiaj
Może zdążymy się jeszcze kiedyś sobą nasycić
Bo czy jest możliwe w chwilę opowiedzieć całe życie
Więc nie pytaj co słychać
Może zdążymy się jeszcze kiedyś pożegnać
Zanim puszczę ostatnią cumę życia
Bo intymność to widzieć to czego inny nie widzą.
Intymnie w lustrze wszechświata się przeglądasz.
Intymnie czeszesz włosy które połyskiem nawlekasz.
Intymnie z nagości w odzienie się przemieniasz.
Intymnie oddychasz tym czym żyjesz.
Intymnie wodę i promienie słońca utulasz.
Intymnie po krajobrazie myśli wędrujesz.
Intymnie kołysana obrotem ziemi zasypiasz.
Intymnie przychodzisz odchodzisz cieszysz się i rozpaczasz.
Bo intymność to tęsknić do Tego co przed nami ukryte.
Dawno temu Ewa i Adam
Dawno temu odwaga
by sięgnąć po owoc poznania
Ja im się nie dziwię
przecież jabłko jest takie smaczne
I tak codziennie sięgamy po nie
bo tak jest i tak miało być
Zawoja Wełcza
Krętą drogą do Przełęczy Klekociny.
Wicher od Babiej czesze puste czupryny buków.
Kryształowe powietrze przenika moje płuca.
Zygmuntówka zamknięta, bo prywatna, więc nie czeka na wędrowca.
Wesoły śląski wilczek spragniony zabawy piszczącą piłką.
Samotna biała brzoza stanowi jedną całość z grzybnią śniegu.
Zamarznięte błoto zmieniło się w lustro, w którym przegląda się słońce.
Ze spróchniałego korzenia wyrasta grzyb oczekujący Wigilii.
Nieliczne sosny użyczają swoich złamanych gałęzi niczym wieszaka.
Na niebiosach pędzący rydwan.
Jałowiec taki prymasowski, papieski z niezapomnianymi widokami.
Drewniane kwiaty owocni buczyny.
Maleńkie schronisko tischnerowskie "W murowanej piwnicy".
Śmieszny podest widokowy z Babią Górą i Tatrami na wyciągnięcie ręki.
Zachmurzona gospodyni, świetnie gotująca, nie tylko kanie.
Dwoje urwisów biegunowo różnych
i uczynny gospodarz z wełnianą rycerską kolczugą.
Powrót z zimowego Pasma Jałowieckiego... w Zawoi, jesień.
zawsze było to dziwne że w stajni
ale czy dziś świat przyjąłby Cię inaczej
szpital może ale musiałbyś mieć ubezpieczenie
i nie mogliby przyjść do Ciebie pasterze
może znalazłoby się trzech mędrców
ale na pewno nie więcej
Herodów dziś zaś wielu
media na pewno by tego faktu nie odnotowały
bo cóż wielkiego w narodzinach dziecka
śmierć i dewiacje ciekawsze
poza tym jeszcze jedna gęba do wyżywienia
Matce Twojej zaproponowaliby zapewne środki
antykoncepcyjne zamiast kredytu nisko
oprocentowanego na usługi stolarskie dla cieśli
jesteśmy tak zafascynowani swoimi odkryciami
cywilizacyjnymi że zapominamy o sobie i innych
chociaż wiem że Ojciec by Ci pomógł
i znalazł dobrych ludzi jest ich wielu
ale wiesz że oni przeważnie nie rządzą tym światem
przypuszczam że golgota też by Cię nie ominęła
a może przesadzam co?